Popularne posty

piątek, 7 sierpnia 2015

Dywersja na tyłach wroga - BEZDANY.

BEZDANY

Od roku 1905 do 1912 Bojówka prowadziła wojnę podjazdową przeciwko władzom rosyjskim. Manifestacje zbrojne odbywały się w całym kraju. Ata­kowano również konwoje z pieniędzmi, aby zdobyć fundusze na uwalnianie więźniów, wyposażenie szkół wojskowych i zakup broni i amunicji.
Ta forma walki, którą partia prowadziła, była w rozumieniu Piłsudskiego akcją wstępną do walki jawnej o wolność Polski. Przeciwnicy Józefa Piłsud­skiego, stojący na gruncie czysto klasowym, krytykowali taką rewolucyjno- -powstańczą postawę za jego życia i po jego śmierci.
Uważaliśmy siebie wówczas za żołnierzy, w stanie wojny z Rosją i wojnę tę trzeba było prowadzić takimi środkami, jakie były do rozporządzenia dla przebudowy społecznej i oswobodzenia się od Rosji. Każdą akcję przeciw rządowi zaborcy dyktowały względy czysto polityczne; pieniądze zdobyte podlegały najściślejszej kontroli, nie zdarzył się nigdy wypadek jakiegoś nadużycia. Świadczą o tym księgi rachunkowe, które przetrwały pierwszą wojnę światową; nie wiem co się z nimi stało po wrześniu 1939 r.
W roku 1908 pojawiła się paląca potrzeba zdobycia funduszów na akcję Kazimierza Sosnkowskiego we Lwowie. Organiżował on wówczas Związek Walki Czynnej, który miał zadanie szkolić młodych ludzi do walki wedle metod ściśle wojskowych. Był to plan po myśli Piłsudskiego, pozwalający na przygotowanie się do wojny europejskiej, a wojna taka, jego zdaniem, mogła wybuchnąć w ciągu najbliższych lat. Pieniądze trzeba więc było zdobyć w drodze odebrania od rządu carskiego choćby małego ułamka tego, co Rosja wyciskała z Polski w formie podatków i nagminnie stosowanych kar pieniężnych.
Piłsudski postanowił dokonać napadu na pociąg na stacji Bezdany, 26 września 1908 r. Wiedziano, że w wagonie pocztowym ma być większa suma pieniędzy. Był to najbardziej ambitny i najśmielszy tego rodzaju atak Bojó­wki. Wzięło w nim udział szesnastu mężczyzn i cztery kobiety, między któ­rymi znajdowałam się i ja. Bezdany są małą stacją kolejową, niedaleko Wilna, na której w owych czasach zatrzymywał się pociąg wiozący, w ozna­czone dni/ pieniądze do Petersburga. Jeden z członków Frakcji Rewolucyjnej, dzięki swoim kontaktom dostarczył nam potrzebnych wiadomości. Mie­liśmy dużo czasu na poczynienie odpowiednich przygotowań.
Ja i kilku towarzyszy mieliśmy zamieszkać w Wilnie, gdyż Bezdany były zbyt małą stacją, aby w pobliżu się ulokować. Zwróciłoby to od razu niepo­żądaną uwagę. Pierwszą sprawą było znalezienie mieszkania. Znalazłam po­kój, z ogłoszenia w sklepie, w domu rosyjskiego policjanta. Był to duży, prymitywnie urządzony, ale czysty i dobrze przewietrzony pokój. Gospodarze okazali mi dużo serca, gdy się dowiedzieli, że przyjechałam szukać posady. Bezpieczeństwo miałam zupełne.
Śmiałam się w duchu, bo zawód mojego cerbera, wielkiego chłopa z potężną czarną brodą, stanowił doskonały parawan. Komu mogło przyjść na myśl szukać rewolucjonistki w domu stróża prawa.
Na drugi dzień znalazłam dorywcze, Ucho płatne zajęcie w wypożyczalni książek. Właścicielka należała do sympatyków partii. Tak więc sprawy mie­szkania i pracy zostały szczęśliwie rozwiązane. Pp. Prystorów zastałam już w Wilnie. Okazało się, że nie mieliśmy dynamitu. Pojechałam więc do Sosnowca, gdzie p. Dehnel, sztygar, wydawał dla nas dynamit w kopalni „Saturn”. Pp. Dehnelów znałam dawniej, przenocowałam u nich, a na drugi dzień wyruszyłam z dynamitem w podróż powrotną. P. Dehnel swoimi końmi odwiózł mnie na stację. Dynamit miałam w pasie na sobie. W gorący dzień dynamit na mnie rozgrzał się. Bałam się, że spowoduje wymioty. Wzięłam więc walizkę do ubikacji, zdjęłam pas i włożyłam go do walizki. Poczułam wielką ulgę. Przedział był pusty; walizkę położyłam na półkę i sama zaczę­łam czytać książkę. Tuż przed ruszeniem pociągu weszło do wagonu dwóch mężczyzn, z dość licznym bagażem; szczęśliwie walizki nie musiałam ruszać. Dzień był gorący i wkrótce monotonny ruch pociągu ukołysał mnie do snu.
Zbudził mnie wstrząs zatrzymującego się pociągu na jakiejś stacji. Instyn­ktownie spojrzałam w górę na półkę: mojej walizki nie było! Serce zabiło mi niespokojnie na myśl, że mogli to być szpicle, którzy śledzili mnie w Sosnowcu i teraz zabrali mi walizkę. Przeszło mi przez myśl, że za chwilę mogą mnie aresztować. Na moment straciłam panowanie nad sobą. Porwała mnie dzika chęć ucieczki, gdziekolwiek, byle przed siebie, byle znaleźć się poza stacją. Ale widok cudzej walizki na półce, podobnej do mojej, choć nieco większej, trochę mnie uspokoił. Wskazywało to, że byli to zwykli pasażerowie, którzy przez pomyłkę zamienili walizki. Nadszedł konduktor. Wyjaśniłam co się stało.
- A tak, wiem, gdzie są ci panowie - odparł. - Prosili mnie, żebym znalazł im miejsca w przedziale dla palących. Sam im przenosiłem bagaż. Ale musi pani się śpieszyć, bo oni wysiadają na tej stacji.
Porwał walizkę i popędził przez korytarz. Biegłam za nim, z gorącą nadzieją, że nie będzie za późno. Może jeszcze nie otworzyli walizki, może nie spostrzegli omyłki!
W przedziale dla palących obu tych pasażerów nie było. Rzuciłam się do okna i ku radości zobaczyłam nieznajomych na peronie. Właśnie zmierzali ku wyjściu, obładowani walizkami, między którymi była i moja. Wyrwałam konduktorowi ich walizkę z ręki i choć w tej chwili pociąg ruszył, wyskoczy­łam na peron. Szczęśliwie nawet nie upadłam. Za moment miałam swój skarb z powrotem nienaruszony. Pojechałam do Wilna następnym pociągiem.
Lutze-Birk wydzierżawił domek nad rzeką, na zakręcie, udając zamiłowa­nego rybaka. Zamieszkał tam z Cezaryną Kozakiewiczówną, malarką; uda­wali oni małżeństwo. To zamiłowanie do rybołówstwa pozwalało mu na posiadanie łodzi i dawało pretekst do częstych wyjązdów z Wilna.
Pani Hellman z rzekomym synem, Momentowiczem wynajęła mieszkanie w Wilnie, które miało służyć nam za główną kwaterę. P. Hellman była żoną powstańca z 1863 r. Jej rodzony syn miał również brać udział w napadzie. Była to osoba przez wszystkich serdecznie kochana, a ona ze swej strony otaczała nas opieką jak własne dzieci. Szczególnym jej faworytem był Pił­sudski; dogadzała mu jak mogła, troszczyła się o niego i przygotowywała jego ulubione potrawy, ilekroć znalazł się w Wilnie. Dwie inne kobiety, biorące udział w napadzie, to pani Prystor i Cezaryna Kozakiewicz, która znalazła się potem wśród trzech osób aresztowanych po napadzie.
W Warszawie Czesław Świrski robił wywiad na pociąg, którym przewo­żono pieniądze (podatki z Królestwa) do Rosji.
Piłsudski, Prystor i ja robiliśmy to samo w Wilnie, obserwując pociągi ze strażą wojskową.
Dokładnie poznałam wszystkie ścieżki w lesie, prowadzące z Wilna do Bezdan. Prawie wszystkich bojowców oprowadzałam po nich.
W lipcu przeniosłam się z mieszkania u policjanta do domu we wsi Jedlinka, położonej o kilkadziesiąt wiorst od Bezdan. Sprawdzałam w tere­nie, czy wszystkie drogi w rejonie Bezdan są na mapie i sprawdzałam, czy drogi naznaczone na mapie sztabowej są prawidłowo oznaczone od Jedlinki w stronę Bezdan. Okazało się, że mapy strategiczne rosyjskie były niedokła­dne. Poprawiłam, gdzie mogłam. Mapa ta miała służyć Piłsudskiemu i Momentowiczowi przy wycofaniu się na Jedlinkę.
Przy końcu lipca przygotowania były już prawie ukończone. Ustalono prowizoryczną datę napadu. Całą okolicę dokoła Bezdan poznaliśmy tak dokładnie, że w lesie, przez który mieliśmy uciekać, nie było ścieżki ani jednego niemal drzewa, których byśmy nie znali.
Początkowy plan przewidywał, że ja mam czekać na rzece w łódce, którą po zamachu uciekniemy w dół rzeki w ciemnościach. Później uznano, że byłoby to zbyt niebezpieczne; postanowiono uciekać przez las na bryczce. Las był gęsty, co utrudniało niezmiernie ewentualny pościg, zwłaszcza, jeżeli każdy pojedzie w inną stronę. Kupiliśmy więc konie, które stanęły w stajni znajomego weterynarza, Bakuna, sympatyka partii. Doglądał ich młody stu­dent politechniki lwowskiej Sawa-Sawicki, od niedawna członek PPS-Fr.R. Walczył on później w legionach i w wojsku polskim dosłużył się stopnia pułkownika. Czesław Świrski, student warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych pochodził ze starej rodziny arystokratycznej, książęcej. Do Bojówki pchnął go nie tylko patriotyzm, ale i światopogląd społeczno-polityczny. Bezdany były jego pierwszą poważniejszą akcją bojową. Dla niego zakończyła się tragicznie, bo został później aresztowany. Skazano go na śmierć i z dużym trudem zdołano uzyskać zamianę tego wyroku na dożywotnią katorgę. Do aresztowania doszło na skutek zdrady jednego z uczestników napadu.
Był w bojówce młody robotnik, nie bardzo wykształcony, ale oczytany, świetnie grający na skrzypcach, interesujący się sztuką i nieprzeciętnie inte­ligentny. Naturę miał wrażliwą, wyobraźnię bujną, lecz jak się okazało, brakowało mu woli i siły charakteru. Aresztowany po Bezdanach, początko­wo odpowiadał milczeniem na zwykłe w takich wypadkach propozycje wy­dania nazwisk swych towarzyszy w zamian na lekki wyrok. Nie potrafił jednak zachować milczenia pod nahajką: zdradził Świrskiego.
Świrski, aresztowany, badany i skonfrontowany ze zdrajcą nie wydał nikogo. Poszedł na katorgę, z kajdanami na rękach i nogach, z żelaznym ciężarem u pasa. Robotnik został zesłany na Syberię.
Minęły lata. Skończyła się wojna i Rosjanie zwalniali więźniów politycz­nych. Z Syberii ruszył strumień ludzi o siwych włosach, lecz wciąż młodych twarzach, oszołomionych nową rzeczywistością. Wrócił i książę Świrski. W Warszawie, gdy Piłsudski był Naczelnikiem Państwa, Świrski był jego adiu­tantem.
Kilka lat później i ów zdrajca znalazł się w Warszawie. Bezrobocie było u szczytu. Drzwi jego dawnych towarzyszy były przed nim zamknięte. Jeden Świrski go nie potępił. Usłyszawszy, że szuka na próżno pracy, posłał po niego i dał mu zajęcie u siebie w biurze, jako woźnego.
Kozakiewiczówna była aresztowana znacznie później. Wydał ją ten sam robotnik. Stanisław Patek i pani Stefania Sempołowska dokazywali cudów, aby zmienić karę śmierci na dożywotnią katorgę. Wróciła ona z zesłania do Niepodległej Polski. Walery Sławek, jeden z przyjaciół Piłsudskiego znalazł się w napadzie bezdańskim dopiero na krótko przed samą akcją. Miał bliznę na twarzy, która każdemu rzucała się w oczy, co oczywiście narażało go na tym większe niebezpieczeństwo. Sławek był bardzo pięknym mężczyzną, o aksamitnych, czarnych oczach. Dwa lata przedtem przypadkowy wybuch bomby zniekształcił mu częściowo twarz. Ten wypadek wywarł na niego tak duże wrażenie, że unikał ludzi, nawet swych dawnych towarzyszy. Był prze­konany, że nie jest zdatny do żadnej akcji konspiracyjnej, politycznej ani bojowej. Dopiero kiedy Piłsudski, chcąc mu dodać wiary w przyszłość, zwró­cił się do niego z propozycją ó<wzięcie udziału w napadzie, Sławek otrząsnął się z depresji. Po Bezdanach wrócił do czynnego życia politycznego, odzna­czając się wielkimi zdolnościami organizacyjnymi, śmiałością koncepcji i nie­poszlakowanym charakterem do końca życia.
O sprawie bezdańskiej napisano sporo, a jeszcze więcej o niej mówio­no; rzadko jednak robiono to ze znajomością faktów i szczegółów. Byli nawet tacy, którzy uważali ją za pożałowania godny epizod w pracy Pił­sudskiego i twierdzili, że on sam miał nieraz żałować podjęcia tej akcji; by­łam nieraz ubawiona stosunkiem do tej sprawy ze strony ludzi, którzy ze mną o niej rozmawiali. Najczęściej nie wiedzieli co o niej sądzić, ale z ich słów przebijał mimowolny stosunek jak do czegoś, co ma posmak jakiejś awantury.
Akcja bezdańska była typową akcją dywersyjną na tyłach wroga. Koncen­tracja była tu dokonywana na obcym dla uczestników terenie (prócz pp. Prystorów) i była bardzo skomplikowana. Cofanie się odbywało się przez trzy zabory w warunkach niezmiernie trudnych. „Pod Bezdanami uczestnicy akcji musieli ujawnić olbrzymią sumę sprytu, orientacji i panowania nad sobą” - pisał Piłsudski.
Do Bojówki należeli ludzie z różnych warstw i zawodów - stanowili oni przekrój partii. A więc, byli między nimi towarzysze z rodzin ziemiańskich, lekarze, robotnicy, studenci, inżynierowie, rzemieślnicy i urzędnicy. Pozycja społeczna, czy pochodzenie nie dawały oczywiście żadnych przywilejów. Wszyscy ponosili jednakowe mniej więcej ciężkie obowiązki i narażeni byli na te same niebezpieczeństwa. Były nimi: więzienie, zesłanie, katorga, lub śmierć. Z takich ludzi rekrutowała się także grupa bezdańska. Koszty pod­róży i wydatków związanych z akcją zostały pokryte z funduszów partyjnych. 200 000 rubli, któreśmy wówczas zdobyli, poszło na zakup broni, szkolenie przyszłych oficerów i uwalnianie więźniów, członków PPS - Frakcji Rewo­lucyjnej.
Na kilka godzin przed atakiem Piłsudski napisał następujący list do swego bliskiego znajomego, Feliksa Perlą, w tym czasie redaktora Robotnika:
„Do Felka
lub tego, co mój nekrolog pisać będzie.
Mój drogi! Niegdyś obiecywałeś mi, że napiszesz śliczny nekrolog, gdy diabli mnie wezmą. Teraz, gdy idę na wyprawę, z której może nie wrócę, posyłam Ci swoją kartkę, jako nekrologiście, z małą prośbą. Nie idzie mi, naturalnie, o to, bym ci miał dyktować ocenę mojej pracy i życia - nie! - masz pod tym względem zupełną swobodę, proszę tylko o to, byś nie robił ze mnie »dobrego oficera« lub mazgaja i sentymentalistę..., tj. człowieka poświęcenia, rozpinającego się na krzyżu dla ludzkości, czy czego tam. Byłem do pewnego stopnia takim, lecz było to za czasów młodości górnej i chmu­rnej. Teraz nie, to minęło bezpowrotnie - te mazgajstwa i krzyżowanie się dokuczyło mi, gdym na to u naszych inteligentów patrzył - takie to słabe i beznadziejne! Walczę i umrę jedynie dlatego, że w wychodku, jakim jest nasze życie, żyć nie mogę, to ubliża - słyszysz! - ubliża mi, jako człowiekowi z godnością nie niewolniczą. Niech inni się bawią w hodowanie kwiatów czy socjalizmu, czy polskości, czy czego innego w wychodkowej (nawet nie klo­zetowej) atmosferze - ja nie mogę! To nie sentymentalizm, nie mazgaj- stwo, nie maszynka ewolucji społecznej, czy co tam, to zwyczajne człowie­czeństwo. Chcę zwyciężyć, a bez Walki i to walki na ostre, jestem nie zapa­śnikiem nawet, ale wprost bydlęciem, okładanym kijem czy nahajką. Rozu­miesz chyba mnie. Nie rozpacz, nie poświęcenie mną kieruje, a chęć zwycię­żenia i przygotowania zwycięstwa.
Ostatnią moją ideą, której nie rozwinąłem jeszcze nigdzie, jest koniecz­ność w naszych warunkach wytworzenia w kążćiej partii, a tym bardziej naszej, funkcji siły fizycznej, funkcji, że użyję tak nieznośnego dla uszu »humanitarystów« określenia (histeryczne panny, nie znoszące drapania po szkle, ale znoszące pranie ich po pysku) funkcji przemocy brutalnej. Tę ideę chciałem przeprowadzić w swojej działalności ostatnich lat i przyrzekłem sobie, że albo swoje zrobię, albo zginę. Zrobiłem już dosyć dużo w tym kierunku, ale za mało, by móc wypocząć na laurach i zająć się serio przy­gotowaniem bezpośrednim do walki, i teraz stawiam siebie na kartę.
I jeszcze parę słów o tym. Wiesz, że jedynym wahaniem moim jest, że oto ja zginę przy ekspropriacji i ten fakt chcę wyjaśnić. Pierwsze - to nie sentymentalizm. Tylem ludzi na to posyłał, tyłem przez to posłał na szubie­nicę, że w razie, jeśli zginę, to będzie naturalną dla nich, dla tych cichych bohaterów, satysfakcją moralną, że i ich wódz nie pogardził ich robotą, nie posyłał ich jedynie jako narzędzia na brudną robotę, zostawiając sobie czy­stą. To raz. Drugie - to surowa konieczność. Moneta! niech ją diabli wezmą, jak nią gardzę, ale wolę ją brać tak, jak zdobycz w walce, niż żebrać o nią u zdziecinniałego z tchórzostwa społeczeństwa polskiego, bo przecie jej nie mam, a mieć muszę dla celów zakreślonych. Chcę właśnie sotyą, którego nazywano i szlachetnym socjalistą, i człowiekiem, o którym nawet wrogowie paskudztwa głośno nie powiedzą, człowiekiem zresztą, który ma trochę za­sługi w kulturze ogólnonarodowej, podkreślić tę gorzką bardzo prawdę, że w społeczeństwie, które walczyć o siebie nie umie, które cofa się przed każdym batem, spadającym na twarz, ludzie ginąć muszą nawet w tym, co nie jest szczytnym, pięknym i wielkim. No, to tyle.
A teraz buzi, chłopcze, Tobie i wszystkim Wam, starzy druhowie, z którymi się przemarzyło tyle, przeżyło jeszcze więcej i kochało się dobrze.
Twój i ich
Ziuk”.
W piątek, 18 września na osiem dni przed napadem, zebraliśmy się u pani Hellmanowej, na skutek kryzysu finansowego. Przygotowania do akcji zabrały więcej czasu niż przypuszczaliśmy i niektórzy z nas nie mieli środków do życia. Piłsudski zaproponował, byśmy podzielili równo pomiędzy siebie, to czym jeszcze każdy dysponował i pierwszy opróżnił swoje kieszenie. Gdy inni uczynili to samo, każdemu wyliczył równą sumę, a tylko sobie i mnie nie dał nic. Wilno było jego rodzinnym miastem, w którym miał wielu przyjaciół, a ja postanowiłam sprzedać swój złoty zegarek.
Wieczorem 26 września sześciu ludzi ze Sławkiem na czele wsiadło do pociągu idącego przez Bezdany. Mieli oni zająć się eskortą wagonu pocztowego, podczas gdy reszta zamachowców dotarła do Bezdan w pojedynkę lub parami, czekając tam na pociąg. Jeden z nich, Franciszek Gibalski, zabawiał się flirtem z jakąś Żydóweczką, drugi chrapał na ławie, udając pijanego. Piłsudski i Prystor przygotowali petardy. Jerzy Sawicki czekał z bryczką obok stacji. Ja i Prystorowa czekałyśmy na nich w dwóch oddziel­nych chatach, wynajętych na letnisko. Prystorowa w Borkach, ja w Jedlince. Gdy tylko pociąg wtoczył się na stację, atakujący otoczyli go ze wszystkich stron. Nastąpiła krótka wymiana strzałów, jeden żołnierz został zabity, pięciu było rannych. Moment zaskoczenia wykorzystany został w stu procentach; Sławek ze swymi ludźmi rozbroił eskortę w mgnieniu oka. Pasażerów i urzędników kolejowych pilnowano pod rewolwerami, przecięto druty telefo­niczne i zablokowano sygnały. Piłsudski, Arciszewski i Prystor weszli do wagonu pocztowego, rozwalili dynamitem żelazne skrzynie i załadowali pie­niądze w worki. W oddali dał się słyszeć odgłos drugiego pociągu. Czasu już wiele nie było. Skoczyli na bryczkę i cwałem ruszyli w las. Tam rozdzielili się. Arciszewski i Prystor poszli do Borek. Piłsudski i Momentowicz z naj­cięższymi walizami po długiej i niebezpiecznej jeździe dotarli do chaty w Jedlince, gdzie czekałam na nich.
Wedle planu, każdy miał udać się w inną stronę. Sławek z dwoma towa­rzyszami ruszył do Krakowa. Kilku innych z Lutze-Birkiem łodzią skierowało się na Rygę. Piłsudski i ja po dwóch dniach mieliśmy udać się do Kijowa. Przedtem jednak trzeba było zabezpieczyć pieniądze. Część musieliśmy prze­słać od razu Centralnemu Komitetowi na łapówki dla urzędników rosyjskich, aby uzyskać zwolnienie pewnych towarzyszy z aresztu. Resztę trzeba było ukryć w okolicy, aż do czasu kiedy czujność policji zmaleje i wtedy przewieźć pieniądze tam, gdzie ich było brak.
Następnego dnia, Piłsudski, ja i Momentowicz zakopaliśmy worki w kilku miejscach w lesie. Piłsudski sam zawiązał mocno każdy worek, przed zasy­paniem go ziemią.
- Musi być dużo pieniędzy - rzekłam. - Worki takie ciężkie.
- To nie pieniądze - odpowiedział powoli. - To są książki o taktyce i dzieła, które nam dadzą siłę. To jest wolność tych, co dzisiaj są niewolnika­mi...
Następnego dnia pojechaliśmy do Kijowa. Pieniądze, które nie zostały zakopane podzieliliśmy na dwie części. Jedną zabrał Prystor i Arciszewski do Rosji, gdzie grube banknoty łatwiej było zmienić, drugą Piłsudski i ja zabraliśmy do Kijowa. Paczki banknotów ukryliśmy na sobie. Na wszelki wypa­dek, gdyby nas rewidowano, mieliśmy z sobą cyjanek potasu. Słyszałam, jak wali mi serce, kiedy weszliśmy na peron; Piłsudski był zupełnie spokojny. Momentowicz był w mundurze oficera rosyjskiego. Dokoła mówiono tylko o Bezdanach. Na stacji kręciło się mnóstwo policji i wojska, a co chwila zaczepiano kogoś, aby dokonać rewizji. Mieliśmy szczęście, nikt nas nie zaczepiał. Dojechaliśmy razem do Lidy. Z Lidy Momentowicz pojechał do Krakowa. Kupiliśmy bilety do Charkowa. Na jednej ze stacji węzłowych zmieniliśmy kierunek, kupując bilety do Kijowa, dokąd dojechaliśmy bez żadnych przeszkód. W Kijowie czekali na nas pp., Prystorowie, Arciszewski z bratem, „Sokół” i „Franek” Gibalski. W hotelu liczyliśmy złote pieniądze. Był również Piłsudski i ja. Obserwowałam liczących złoto. Nie robiło ono na nikim najmniejszego wrażenia.
Piłsudski wyjechał do Galicji, Arciszewski z bratem, Gibalskim i „Soko­łem” okólnymi drogami przez Rosję przedostali się do Galicji. Prystorowie przez pewien czas ukrywali się w Rosji, a później wycofali się również na teren Galicji. Lutze-Birk ze swoimi ludźmi wycofał się do Rygi.
Ja część złota wywiozłam do sympatyków PPS-Fr.R. pod Charków. By­łam bardzo zmęczona, odpoczęłam u nich parę dni. Nie pamiętam nazwiska tych państwa. Mieli bardzo duży dom, liczną rodzinę, jadalny pokój z oknami na przestrzał zastawionymi różnymi roślinami. Do stołu zasiadało kilkanaście osób, częstowano mnie kaszą kukurydzianą, którą jadano tam prawie co dzień, jak u nas kartofle. Odpoczywałam w gościnnym pokoju jasno bielo­nym. Na kominku paliła się w dzień i w nocy wielka kłoda drzewa.
Sympatycy PPS-Fr.R. bez żadnego sprzeciwu zgodzili się na przechowanie pieniędzy przez pewien czas. Było to złoto w paczce, którą im doręczyłam. Podziwiałam zawsze odwagę sympatyków, którzy bardziej byli narażeni na niebezpieczeństwo, niż zwykli członkowie. W razie aresztowania dowody rzeczowe były przy nich.
Wróciłam do Kijowa, odebrałam od Władysława Mecha resztę pieniędzy i pojechałam do Korosteń do siostry Ziuka, która była nauczycielką we dworze. Administrowali majątkiem dwaj panowie, sympatyzujący z ruchem rewolucyjnym. Siostry Ziuka nie zastałam, bo pojechała z wizytą do znajo­mych, którzy mieszkali w odległości przeszło 100 mil. Pojechała do nich końmi. Byłam znowu w kłopocie, co robić? Powiedziałam panom administra­torom, że mam polecenia ustne od jej brata i że muszę je zakomunikować jej osobiście. Panowie administratorzy zaproponowali mi, abym została i zaczekała na jej powrót. Nie miałam innego wyjścia, skorzystałam z propo­zycji i zabawiłam tam dwa dni. Skazana byłam na samotność, ponieważ obaj ci panowie zajęci byli cały dzień, a tylko wieczory mieli wolne. Włó­czyłam się po lasach, którymi otoczony był dwór. Lasy były cudowne, pod­szyte żółtymi azaliami, które w jesieni nabrały cudownej purpurowej barwy. Gdy azalie te kwitną, wydzielają aromatyczną woń, która jest szkodliwa dla krów. W czasie kwitnienia krowy nie są wpuszczane do lasu na pastwiska. Nareszcie po dwóch dniach wróciła Ludka, najmłodsza siostra Ziuka. Pozo­stawiłam u niej swój bagaż i wolna wróciłam do Kijowa, a stamtąd przez Podwołoczyska do Lwowa.
Po dwóch miesiącach wróciłam do Bezdan po resztę pieniędzy, zajecha­wszy po drodze do Suwałk, aby odwiedzić ciotkę Marię, która była chora. Miasteczko nic się nie zmieniło od czasu mego wyjazdu. Zobaczyłam te same doły i te same kałuże na głównej ulicy, krzyż kryształowy błyszczał na cerkwi w bladym listopadowym słońcu. Ciotka Maria wyglądała o wiele starzej. Jej uczucia do mnie nie uległy zmianie. Troszczyła się, czy mam ciepłą bieliznę i karmiła mnie tak, jakbym od roku nic nie jadła. Oczywiście musiałam opowiedzieć wszystko o sobie; a gdy doszłam do historii bezdań- skiej, zmartwienie odbiło się na jej twarzy. Nie chodziło jej wcale o moralną stronę akcji, bo to rozgrzeszał patriotyzm. Chodziło jej o coś zupełnie inne­go-
- Zostaw te sprawy mężczyznom - prosiła - masz swój zawód, możesz dobrze zarabiać i pomagać partii pieniężnie. Wszystko inne nie jest zajęciem dla kobiety.
Była tak bardzo zmartwiona, że musiałam ją jakoś pocieszyć. Był tylko jeden argument:
- A czy Ciocia wie, spytałam, że Babcia w młodości też by zrobiła to samo? A Ciocia sama przecież wybierała się do pracy w Czerwonym Krzyżu, gdy wybuchnie powstanie?
Przez chwilę panowała cisza i widziałam, że ciotka głęboko zastanawia się nad moimi słowami. Po chwili podniosła twarz rozjaśnioną uśmiechem:
- Tak, masz rację - westchnęła z ulgą.
I na tym sprawa się skończyła. Babka raz jeszcze zwyciężyła; tym razem zza grobu. Na drugi dzień rano ciotka pobłogosławiła mnie na drogę, - jechałam znowu do Bezdan. Nie ujrzałam jej już więcej. Ciotka miała zamiar odwiedzić mnie we Lwowie. Niestety, wybuchła wojna. Ciotka z siostrami wyjechała do Orła i tam umarła.
Z Suwałk pojechałam do Wilna. Tam dowiedziałam się od brata Piłsud­skiego, Jana, że - według informacji z policji - na stacji Jaszuny już przy­gotowano zasadzkę na mnie, że policja oczekuje mego powrotu. Musiałam więc trafić do miejsca zakopanych pieniędzy od strony następnej stacji. Między obu stacjami mieszkała dobra znajoma Ziuka, właścicielka małego mająteczku, adres jej otrzymałam przed wyjazdem na teren wileński i z nią miał mnie skomunikować Jan Piłsudski. Nazywała się ona Aniuta Mielniko- wa i była członkinią partiii. Po zobaczeniu się z nią w Wilnie postanowiłam, że na stacji Bieniakonie spotkamy się z Sawickim i stamtąd pojedziemy jej bryczką do lasu, omijając niebezpieczną stację. Aniuta powiedziała swojej gospodyni, że wyjeżdża, aby odwiedzić grób matki.
Jechałyśmy cały dzień. Na miejscu stanęliśmy o zmierzchu. Przywiąza­wszy konia do drzewa, puściliśmy się ostrożnie w głębie ciemnego lasu. Z trudem znaleźliśmy oznaczone miejsca i zaczęliśmy kopać. Ziemia była zu­pełnie zmarznięta. Po dwóch godzinach pracy odkopaliśmy tylko dwie trzecie pieniędzy. Pot lał się z nas strumieniami, nie mieliśmy już sił. Sawicki zaproponował, byśmy wróciły z tym co mamy do domu, a on prześpi się u znajomego chłopa we wsi, rano wykopie resztę i inną drogą pojedzie do Krakowa. Było to najlepsze wyjście z sytuacji. Przenieśliśmy pieniądze prze­sypane w walizki na oryczkę. Ale po kilku kilometrach koń odmówił posłu­szeństwa i nie byloj innego wyjścia jak iść pieszo dla zmniejszenia ciężaru. Szkapa wlokła się krok za krokiem, a my modliłyśmy się, by nie padł. Bo cóż byśmy zrobiły same, w nocy, z dala od domu, z wozem pełnym srebra. Po kilku godzinach marszu na przenikliwie zimnym wietrzej po wyczerpują­cym kopaniu w lesie, dostałam halucynacji. Złapałam za rękę swą towarzy­szkę, pokazując że stado wilków jest przed nami. Na szczęście ona miała więcej sił ode mnie i jej spokojny głos przywrócił mi przytomność. Zanim dobiłyśmy do domu, kilka razy jeszcze doznałam podobnych omamień. Przez wiele lat nie mówiłam o tych przeżyciach nikomu, w obawie, że może napra­wdę mam początki obłędu. Dopiero, gdy zdradziłam się z tym przed znajo­mym lekarzem, ten uspokoił mnie, zapewniając, że w chwilach wielkiego wyczerpania często dochodzi do halucynacji.
Prawie całą noc szłyśmy pieszo, aby ulżyć ciężaru koniowi, siadałyśmy na bryczkę wówczas, gdy przejeżdżałyśmy przez osiedla; koń doszedł do domu ostatkiem sił i padł na podwórku ze znużenia. Ściągałyśmy z wielkim trudem walizy z bryczki, maskując wysiłek, aby nikt nie zauważył niezwykłe­go ich ciężaru. Nareszcie byłyśmy w domu. Ale dla mnie nie był to jeszcze koniec. Posiliwszy się i odpocząwszy w ciągu dnia przeładowałam walizki, a wieczorem fornal odwiózł mnie wozem na stację. Z ulgą wyjeżdżałam, bo przed wyjazdem dowiedziałam się, że koń nie przypłacił życiem swego udziału w mojej bezdańskiej wyprawie. Na stacji poczułam się znowu śmier­telnie zmęczona. Zmęczenie było tak duże, że w telegramie do Kijowa przepuszczałam litery w słowach. Zwrócono mi jako niezrozumiały; to mnie ocuciło. Napisałam inny prawidłowo i bez żadnych już dalszych przygód dojechałam do Kijowa.
W Kijowie skomunikowałam się z Władysławem Mechem, który był członkiem PPS-Fr.R. i za paszportem austriackim pojechaliśmy do Galicji. Pieniądze, które miałam przywiozłam spod Bezdan na sobie w pasie. P. Mech mógł zabrać więcej, ponieważ był dość tęgi. Szczęśliwie przejechaliśmy granicę. Pan Mech został we Lwowie, skąd musiał zaraz wracać do Kijowa do swojej pracy biurowej i do rodziny. Ja odwiozłam swój bagaż do Krakowa
i wręczyłam Jędrzejowskiemu - „Bajowi”.
Od niego dowiedziałam się, że Sawa-Sawicki szczęśliwie dojechał do Krakowa.

Zdjęcia przedwojennych Bezdan ze zbiorów NAC:












Źródło: Aleksandra PIŁSUDSKA "Wspomnienia" Warszawa 1989
Narodowe Archiwum Cyfrowe
© zdjęcia z wakacji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz