Popularne posty

poniedziałek, 22 czerwca 2015

Historia pewnej piosenki...


Antoni Edward ODYNIEC "Listy z podróży" Ossolineum Wrocław 2005
List XXXIX (końcowy urywek)
Do Juliana KORSAKA
Wenecja, 17 października 1829 r.

Mówiłem Adamowi, że nasz Ignacy (Chodźko) ma także zamiar zebrać i wydać razem melodie piosnek ludowych, do czego on go bardzo a bardzo zachęca. Ja przy tej rozmowie miałem sposobność dostrzec bardzo ciekawy dla mnie rysek sercowych tajemnic Adama, o których on nigdy nie mówi. Zapytał mię, czy znam piosnkę rusińską: Da czerez moj dwor, da czerez moj dwor, da ciaciera 1) lacieła? Odpowiedziałem, nie myśląc, że znam, i że słysza-
-------------------------------------------------------------------------------------------
1) cieciorka (samica cietrzewia).

łem dorobioną do niej muzykę i wariacje na ten temat. Nie wymówiłem wprawdzie przez kogo; ale twarz jego zmie­niła się tak nagle, że mi żal było szczerze nieuwagi mojej. Musisz albowiem wiedzieć, że to Maryla dorobiła tę mu­zykę, i że następne wiersze pierwszej strofki są:
Nie dau mnie Boh,
Nie dau mnie Boh,
Kaho ja chacieła!
Sama jednak kompozytorka, ile sądzę, nie bierze tego tak bardzo na serio; a jak sobie jeszcze przypomnę, że sło­wa zawsze tylko słyszałem śpiewane przez męża, i to przy akompaniamencie jej samej: to istotnie powiedzieć by można, że około tej piosnki dałby się ugrupować niejako cały ten dramat, który na chwałę naszych uczuć i obycza­jów, a może i wpływu promionkowych teoryj p. Tomasza, tak jest we wszystkich swoich bohaterach piękny, szlachet­ny i czysty, sans tache et sans reproche2) że sprawiedliwie zasłużył być ziarnem owego kwiatu lotusa, który zeń dla poezji naszej wykwitnął. A jednak spytaj czytelników Dzia­dów, którzy istotnych osób i stosunków nie znają kto z nich nie ma fałszywego wyobrażenia o kochanym naszym panu Lorensie2), jak go Maryla nazywa? Kto z nich wie albo przy­puszcza, że nie tylko z powierzchownej urody i wewnętrz­nego nastroju ducha, ale nawet z całego przebiegu i oko­liczności życia jest on, bez przesady można powiedzieć - nąjpoetyczniejszym typem naszego obywatelskiego mło­dzieńca; co przecież w niczym, pod względem moralnym, tak w rodzinnych jak społecznych stosunkach, nie ubliża w nim wcale dojrzalszemu typowi obywatela - męża. Tym-
----------------------------------------------------------------------
2)bez skazy i bez zarzutu.
3)Wawrzyńcu Puttkamerze, mężu Maryli.

czasem, niejeden pewnie z rzeczonych czytelników Dzia­dów, stosując zwłaszcza do niego niektóre ich słowa, o kim innym istotnie rzeczone, wyobraża go sobie jako zimnego, dumnego bogacza, a może nawet i tyrana w domu. Ale niechby raz, jak my, był świadkiem tej prawdziwej delikat­ności serca, tej wyrozumiałości braterskiej, która go wła­śnie i zwłaszcza w domowym pożyciu odznacza; niechby go raz posłyszał, przekonywającego z zapałem stronników klasycyzmu, np. obu Śniadeckich, lub przyjaciół swych i są­siadów jaszuńskich4), o wartości poezyj Adama, i deklamu­jącego im na dowód jego wiersze; wtenczas by dopiero zro­zumiał, jak mogą on i ona, śmiało i swobodnie, wobec wspólnych przyjaciół swoich i Adama, śpiewać razem tę piosnkę - i nie dziwiłby się zapewne, jak ja się nie dziwi­łem, że nieraz braterski ich uścisk lub wzajemne ucałowa­nie ręki stanowiły jakby jej finał. Wspólne uwielbienie ta­lentu, a osobista przyjaźń dla Adama, to jest właśnie owo duchowe ogniwo, które ich w chwili obecnej najmocniej między sobą jednoczy. Że Adam tymże uczuciem obojgu im równo odpłaca, nie wątpię; a dzisiejszy fakt mi tłuma­czy, dlaczego o nich nie wspomina nigdy. Wielka przebyta boleść podobna jest do odbytej operacji, lub do jakiego świętego czy strasznego widzenia, o których sama wzmian­ka obudzą doznane wrażenia i nazbyt żywo porusza. Ale co to za szczęście dla duszy, jeżeli w takiej boleści ani cu­dzej złej woli, ani własnej winy nie było! Samo, choć naj­cięższe, zrządzenie czy dopuszczenie Boże ma to zawsze do siebie, że w sercu nie zostawia goryczy. I mądrze to ktoś powiedział: że tylko grzech i zgryzota po nim są prawdzi­wym nieszczęściem na świecie.
-------------------------------------------------------------------------
4)Jaszuny - miasteczko i dobra w pow. wileńskim.


Tekst piosenki:
Da czerez moj dwor
ciaciera lacieła
oj nie dau mnie Boh,
nie sudziu mnie Boh
za kaho ja chacieła
S kim stajała, razmaulała,
da padaraczki brała.
S kaho kpiła, żartowała
tamu sama dastałasia
Tłumaczenie:
Oj, nad podwórkiem, nad mym podwórkiem
Oj, cieciorka leciała;
Oj, nie dał mi Bóg,
Nie pozwolił Bóg,
Bym wyszła za kogom chciała,
Z którym stałam, rozmawiałam,
Oj, podarunki brałam !
Z kogo kpiłam, żartowałam,
Sama temu się dostałam.
Tłumaczenie z białoruskiego Jan Huszcza, z "Antologii wileńskiej".

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Podanie o Juracie, królowej czeltic.


"KLECHDY, STAROŻYTNE PODANIA i powieści ludu Polskiego i Rusi"
Zebrał i spisał Kazimierz Władysław Wójcicki.

Podania z przedchrześcijańskich czasów i pieśni dawnego ludu litewskiego dotąd przechowane mówią o boginiach morza Bał­tyckiego, zwanych czeltice. Są to rusałki morskie, równie piękne i czarujące wdziękiem i postacią: nosiły strój tkany z łusek ry­bich, zdobny perłami, głowę ubierały małą koroną z bursztynu. Głos miały prześliczny i tak uroczy, że na śpiew ich żaden z mło­dzieży oprzeć się im nie potrafił, ale biada mu wtedy, bo zaled­wie dotknął białej ręki czelticy, pochwycony w jej objęcia, zdu­szony w uściskach, padał jak kłoda na dno morza.
Młodzi rybacy tym złośliwym boginiom corocznie składali ofia­ry, po jednej sztuce ryby z każdego gatunku złowionego.



Królową czeltic i Morza Bałtyckiego, podług zachowanej dotąd starożytnej klechdy żmudzkiej, była Jurata, zamieszkująca na dnie morza, w pałacu z białego bursztynu, u którego progi z czy­stego złota, dach z łuski rybiej a okna z diamentów. Zagniewana na młodego rybaka imieniem Castitis, który z rzeki Świętej ło­wił najlepsze ryby ulubione Juracie, zwołała grono czeltic z rzek litewskich, ażeby razem pomstę mu zanieść; zwabiając urokiem wdzięków i pieśni, grób mu usłać w głębinach morza.
Na rozkaz królowej w stu łódkach bursztynowych stanęły czeltice, w najpiękniejszej na czele popłynęła Jurata. Wkrótce cały orszak stanął w pobliżu wybrzeża rzeki Świętej, gdzie Castitis zarzucał sieci swoje.



Młody rybak, wesoły i ochoczy do pracy, słynął z urody w ca­łej okolicy. Rosły jak topola, zwinny i składny; miękki puch do­piero mszył mu oblicze białe a rumiane, czarny mały wąsik by skrzydełko jaskółki rozwijał się nad różanymi ustami. Oczy duże, niebieskie, pełne życia i blasku, błyskały jakby płomieniem przy każdym wzruszeniu serca. Długie, gęste krucze włosy spadały mu na ramiona.
Jeszcze orszaku królowej Juraty i czeltic nie ujrzał, a już chó­rzysty śpiew ich oczarował młodego rybaka. Wkrótce mgła się uniosła znad rzeki i spłynęła białą chmurką, gdy zobaczył całą drużynę zachwycających dziewic, a na czele Juratę, najpiękniej­szą ze wszystkich, z koroną na głowie i bursztynowym berłem w ręku.



Zachwycony, ciągniony nieznaną siłą, chciał już się rzucić do rzeki, ażeby pochwycić choć jednę z orszaku czarującego, gdy królowa Skinieniem swoim zatrzymała go na brzegu. Dorodny ry­bak obudził w sercu królowej żywe uczucie miłości.
Przebaczę ci — rzekła melodyjnym głosem — twoją zuch­wałość za wyławianie ryb moich najulubieńszych, ale pod warun­kiem, że mnie kochać będziesz i wiernym zostaniesz. Wybieraj albo śmierć w objęciach pierwszej mojej czelticy, albo miłość ich królowej.
Młody rybak ukląkł w zachwycie i wieczną miłość jej zaprzy­siągł.
Teraz — zawołała radośnie Jurata — gdy jesteś już moim, nie zbliżaj się do nasi. Ja co wieczór przypłynę db ciebie i będziem się widywali na tej oto górze, która zwać się będzie Castity od twego imienia.



Skinęła berłem, biała chmura opadła mgłą ciemną na rzekę Świętą, znikł cały orszak, tylko przytłumiony brzmiał śpiew czarowny, który drżeniem radośnym wstrząsał serce młodego ry­baka.
Rok już mijał, jak każdego wieczora, czy pogoda, czy wzbu­rzone wody, przyjeżdżała Jurata dla widzenia się z ukochanym rybakiem. Per kun 1) dowiaduje się o tych tajemnych schadzkach; rozgniewany na znieważającą godność królowej, rzucił piorunem, który rozdwoiwszy bałwany morskie, pałac jej bursztynowy na dnie morza roztrzaskał w kawałki, a zarazem zabił Juratę. Z jego
----------------------------------------------------------------------
 1) Perkun, Perkunas u pogańskiej Litwy, u nas Perun lub Piorun — król bogów rzucający pioruny.

rozkazu Praamżimas, pochwyciwszy młodego rybaka, przykuł go wśród tych ruin do sikały i położył przed nim trupa jego kochan­ki, aby wiecznie patrząc na nigdy niezgasłe jej wdzięki urocze, wiecznie cierpiał. Dlatego to teraz — mówi w końcu podanie lu­dowe — gdy wicher morskie wzburzy fale, słychać żałobliwe gło­sy z głębi morza: to płacz biednego rybaka; a woda wyrzuca ka­wałki bursztynu, to są szczątki i okruchy z pysznego pałacu kró­lowej Bałtyku.



Lud nasz zapomniał nazwy rusałek wodnych, wodian, ondyn, tego rodzaju widma fantastyczne, które oczyma swej duszy widzi jeszcze na jeziorach i rzekach, jednym imieniem topielic oznacza. Ale przymioty dawne i charakterystykę zachował w nich z przedchrześcijańskich czasów. Topielica, jak rusałka lub ondyna, złote warkocze rozpuszcza po falach wodnych, a każdy włos brzęczy i gra melodią rozkoszną za potrząśnięciem złocistej kosy topielicy; wabi ona jak niegdyś dorodnych młodzieńców, a lubo nie dusi w objęciach swoich, ale porywa i zatapia w głębinach rzek i jezior.
Przechowane podania o topielicach uwiecznił Mickiewicz w bal­ladach swoich Rybka i Świtezianka.


Źródło:
1) ww książka PIW Warszawa 1972
2) © zdjęcia własne
3) okładka litewskiej rockopery
4) You Tube M.M. & A.S.

Podanie o żelaznym wilku (założeniu Wilna).






Na miejscu dzisiejszego Wilna, u stóp wzgórz, gdzie Wilenka wlewa swe wody do Wilii, w XIII wieku znajdowały się nieprzebyte lasy. Wśród tej puszczy dębo­wej wielki książę Świntorog wzniósł świą­tynię Perkunasa, rozniecił ogień święty, ustanowił tu (arcykapłana Kriwe-Kriwejte, kapłanów Kriwe i wajdelotów, czyli ofiarników niższego rzędu. Odtąd miejscowość ta otrzymała nazwę doliny Świn- toroga.
Dokoła szumiał bór odwieczny, pełny różnego rodza­ju zwierza. Potężny tur — król pusżczy litewskiej, budził rykiem stuletnie olbrzymy, nocami szczekały i wyły wilki, drapieżny ryś ukryty w gęstwinie drzew czatował na zdobycz, a liczne różnorodne ptactwo napełniało powietrze pieniem i świegotem.
Nie dziw, że puszcza ta często ściągała myśliwych, a echo roznosiło dźwięki rogów.
Do zapalonych łowców należał wielki książę Giedy­min, przebywający w swej nowej stolicy Trokach, gdzie
na wyspie pośrodku jeziora Gałwe wzniósł zamek waro­wny. Giedymin z orszakiem towarzyszów swych wy­praw wojennych i dworzan często oddawał się ulubionej rozrywce.
Pewnego razu, a było to około roku 1322, książę goniąc olbrzymiego tura, zapuścił się aż na wzgórza, otaczające ujście Wilenki do Wilii i tu na jednej z gór dopadł zwierza i zabił go z kuszy.
Ogromny tur, ugodzony w serce, padł nieżywy, a książę, oparłszy stopę na jego potężnej głowie, zadął w róg w złoto oprawny. Słońce już dawno zaszło i księżyc srebrnolicy wypłynął na niebo, srebrząc wierzchołki lip i dębów i migocąc w nurtach Wilii. Tylko ze świątyni, znajdującej się u stóp wzgórza bił blask czerwony ognia świętego, a smętny śpiew wajdelotów rozlegał się w ci­szy nocnej.
Znużeni całodziennym uganianiem się za zwierzem uczestnicy łowów, pokrzepiwszy siły skromną wiecze­rzą i miodem, układali się na spoczynek, wybrawszy na nocleg zgliszcze Świntoroga, pomiędzy świątynią a Wilią.
Giedymin długo nie mógł zasnąć, wreszcie znużenie przemogło i sen skleił mu powieki. I oto przyśniło mu się, iż na szczycie góry, na której zabił tura, ukazał się wilk ogromny, cały żelazną zbroją okryty. Wilk podniósłszy głowę na księżyc, zawył, a wycie jego było tak donośne, iż zdawało się, że to nie on wyje, lecz sto innych wilków w nim zawartych.
Gdy wschodzące słońce jasnymi promieniami zalało góry, rzekę i przedarło się przez listowie drzew, obudził się Giedymin i przypomniawszy sobie dziwny sen, opo­wiedział go swym towarzyszom. Jak wszyscy poganie, książę był zabobonny i przypisywał snom znaczenie wieszcze, wierząc, że zsyłają je bogowie, jako radę lub ostrzeżenie. Nikt jednak z dworzan nie mógł odgadnąć, co by takowy sen oznaczał. Wtedy ktoś poradził, by wezwać arcykapłana, słynącego z mądrości Lizdejkę.
Kriwe-Kriwejte stanąwszy przed wielkim księciem i wy­słuchawszy jego opowiadania, zamyślił się. Otaczający go kołem rycerze, wpatrzeni w oblicze kapłana, z nie­cierpliwością oczekiwali wytłumaczenia snu.
Wreszcie Lizdejko wsparłszy jedną rękę na lasce, która była oznaką jego godności, a drugą podniósłszy do góry rzekł:
— Miłościwy książę! Bogowie to zesłali ci ten sen i przez niego wyrażąją swą wolę, której gdy będziesz posłuszny, czeka cię potęga i sława. Wilk żelazny znaczy, że na miejscu tym stanie zamek mocny i miasto—stolica państwa, a stu wilków w nim wyjących oznacza miesz­kańców, którzy sławę twoją i tego grodu szeroko po świecie rozgłoszą. Masz więc być posłusznym woli bo­gów, wznieść tu zamek warowny i założyć miasto.
Giedymin przyjął z radością to tłumaczenie i nie­zwłocznie na górze, którą nazwał „turzą”, zaczął budo­wać zamek, opasany murem z dwiema wieżami sześcio- bocznymi. U stóp zaś góry, pomiędzy nią a świątynią stanął drugi zamek drewniany, czyli krzywy, z basztami, palisadami i blankami. Dokoła zaczęto wznosić domo­stwa.
W ten sposób powstał gród, który od rzeki Wilii nazwę Wilna otrzymał, a do którego Giedymin przeniósł swoją stolicę z Trok.
Lizdejce za wytłumaczenie snu wieszczego wielki książę rozkazał zwać się Radziwiłłem.





 Źródło:
1) "Podania i legendy wileńskie" Władysław ZAHORSKI "Graf" Gdańsk 1991 r.
2) filmik You Tube - Baltic Folk
3) © fotki własne

niedziela, 14 czerwca 2015

Dziadek w Kurjerze.


"Józef PIŁSUDSKI 1867 - 1935", wyd. Małopolska Oficyna Wydawnicza Kraków - reprint wg oryginału z 1935 roku wyd. nakładem "Spółki Wydawniczej Kurjer S.A.".


                                                       Książka dość niezwykła, może nie pod względem treści, lecz na pewno posiada wyjątkową formę. Niepozorna okładka, kryje w środku coś na kształt reportaży, obszernych i fotograficznych w przedwojennych gazetach. Idąc tym śladem, gdy odczytamy kto ją wydał w oryginale, stwierdzamy rzeczywiście coś na kształt Kurjera, gazety bo i taki kształt jest nam tutaj przedstawiony. Książka ma jakiś niezwykły, tragiczny wymiar. Opowiada o życiu wielkiego człowieka, lecz właśnie ten gazetowy sposób, dokładnie odzwierciedla tragiczne odczucia, ówczesnego społeczeństwa. Otóż jest rok 1935, 12 maja umiera ktoś "kogo naród policzył między króle"...


Lektura nie gloryfikuje (choć tak na pozór może się zdawać) Komendanta, od pierwszych jej stron na których w gazeciarski sposób przedstawiona jest biografia: mały Józek z Zułowa, szkolny urwis zwalczający rosyjską edukację w Wilnie, za nim to ciągnie się ten "ból serca" także na studiach w Charkowie, gdzie zakłada pierwsze antyrosyjskie bojówki, za to więziony na Sybirze, po powrocie już PPS-u działacz ponownie aresztowany za kolportaż reakcyjnej prasy polskiej, ląduje w szpitalu psychiatrycznym w Petersburgu, gdzie symuluje chorobę aby nie trafić ponownie na sybirski szafot, tam cudem ocalony przez doktora - Polaka, patriotę Mazurkiewicza, trafia do zaboru austriackiego, Kraków, już wyrobiony politycznie, z wielkim rezonem i szacunkiem innych bojowników , wysadza pociągi , rabuje kasy skarbowe, z których ruble przeznacza celowo na zakup broni dla rodzącej się polskiej siły zbrojnej... fabularne życie wielkiego człowieka, gotowy scenariusz na niejedną książkę. Lektura ta nie gloryfikuje jest ona raczej czymś na kształt rapsodu żałobnego po prawdziwym Wodzu zgnębionego Narodu. 


Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia z kimś niezwykłym, bowiem jak barki jednego człowieka mogą udźwignąć 300 lat niewoli. W Wilnie, warszawskim Belwederze, Pikiliszkach, Sulejówku...tak wszędzie wypełniały żołnierski obowiązek. Tutaj , w tej książce na ogromnym materiale zdjęciowym, na licznych reporterskich notkach, mamy okazję poznać wielkiego Romantyka, jak powiadał NORWID: "Litwo...czyż wszystkich Wieszczów w Tobie sława...". Te słowa tutaj pasują - byłem mocno i pozytywnie zaskoczony jakim językiem Komendant mówił: "Zwycięstwo za nami. Przed nami szare życie. Piękno stygnie. Czekamy na chwile wiosny nowego polskiego życia". Zawsze szanował Juliusza SŁOWACKIEGO. Znamy to z Grobu Matki w Wilnie. Nie przypuszczałem, że ziemianie znad Niemna, na codzień posługują się tak romantycznym językiem. Powiecie , że to ja gloryfikuję tutaj postać sprzed wielu lat, nie ja nie mam do tej lektury zastrzeżeń - ona uczy dlaczego nazywamy go po prostu i ciepło "Dziadkiem"... Wypada przeczytać.


sobota, 13 czerwca 2015

Podanie o patronie Wilna.

Krysztofor

Przed bardzo dawnym, dawnym czasem żył na świecie pewien wielkolud nazwiskiem Oferusz. Był to człowiek tak ogromnego wzrostu, że w wielkim palcu swojej rękawicy wyprawił siostrze wesele; a kiedy mu matka umarła, on chcąc jej grób usypać, na­brał w but swój ziemi i wytrząsnął ją na ciało matczyne, i wznio­sła się góra aż pod obłoki. Tam zaś, skąd owej ziemi nabrał, po­wstała przepaść; a była to przepaść tyle mil głęboka w ziemi, ile mil góra nad ziemią sterczała. Nad przepaścią usiadł Oferusz i płakał rzewliwie, a wszystkie łzy jego w otchłań kapały i zro­biło się morze. Dlatego to woda morska jest gorzka i słona. Po­tem wyszedł Oferusz na wędrówkę i szukał pana, który by ze wszystkich był najmocniejszy i najpotężniejszy; u takiego pana jedynie chciał służyć. Radzono mu tedy, aby się udał na dwór pewnego króla, który nie znał wyższego od siebie i nie znał, co to strach w życiu.
Przybywszy do niego Oferusz popisywał się ze swoją siłą i zo­stał mile przyjęty; nie odstępował odtąd na chwilę boku mocarza i był i ego najulubieńszym powiernikiem. Podobało się to bez wątpienia Oferuszowi, postanowił więc całe życie na dworze po­zostać. Ale zdarzyło się pewnego dnia, że jeden z sług królewskich wymówił w gniewie imię diabła. Słysząc to król bogobojny prze­żegnał się krzyżem świętym.
Dlaczego to zrobiłeś? — zapytał się Oferusz, który jeszcze był poganinem i nie znał zwyczajów chrześcijańskich.
Zrobiłem to dlatego — odpowiedział król — że boję się diabła.
Kiedy ty się diabła boisz, więc jesteś słabszy od niego.
Pójdę ja zatem służyć u silniejszego pana — zawołał Oferusz i zaraz dwór królewski opuścił i powędrował na puszczę, w której dnia pewnego napotkał rotę czarnych rycerzy, z rogami na głowie, z pazurami u rąk, a z widłami w pazurach. W pośrodku siedział najczarniejszy i najokropniejszy na tronie z głów trupich i kości ludzkich i wrzasnął rykliwym głosem: Oferusie! Czego szukasz? — Szukam diabła — odpowiedział nieulękniony Oferusz — ażeby u niego służyć.
Ja jestem diabłem - rzekł wódz czartowski i podał rękę Oferuszowi, który odtąd boku jego nigdy nie odstępował; a był mu jak prawa ręka przydatny.
Pewnego dnia wyruszyła cała owa rota po zdobycz do pobliskie­go miasta i przybyła na drogi krzyżowe, kędy stała Boża męka. Postrzegłszy ją dowódca zatrąbił co tchu na odwrót.
Dlaczego to zrobiłeś? — zapytał Oferusz.
Dlatego, mój przyjacielu, że się boję Chrystusa! — odpowie­dział diabeł.
Ty się boisz Chrystusa, pomyślał sobie Oferusz, więc jesteś słabszy od niego; pójdę więc służyć Chrystusowi.
I znowu diabła opuścił; a wędrując po puszczy napotkał ubo­giego pustelnika i zapytał go: — Gdzie jest Chrystus?
Wszędzie! — odpowiedział pustelnik, ale poganin nie rozu­miał i pytał powtórnie: — Jak ja mam służyć Chrystusowi?
Módl się a pracuj! — rzekł zapytany.
Modlić się Oferusz nie umiał, lecz umiał pracować. Poszedł tedy za pustelnikiem nad bystry strumień płynący z góry i dowiedział się, że każdy pielgrzym, chcący się przeprawić na drugą stronę, tonie na środku.
Tobie — mówił pustelnik — dał Bóg silne zdrowie i ciało olbrzymie, przenoś więc podróżnych na swoich barkach. Jeżeli to zrobisz dla miłości Chrystusa, to cię przyjmie za swego sługę.
Zrobię to dla miłości Chrustusa — zawołał Oferusz i przeno­sił dniem i nocą wszelkich pielgrzymów, wspierając się na ogrom­nej sośnie, którą wyrwał z korzeniem.
Pewnej nocy zasnął głęboko, znużony pracą dzienną; wtem słyszy głos dziecięcia wołający go trzy razy po imieniu. Wstał więc bez zwłoki, wsadził dziecię na barki i wkroczył we wodę, która dawniej zaledwie kolan mu sięgała. Ale dzisiaj, gdy stanął na środku, szum powstał i wicher, woda się wzburzyła; bałwany biły z wściekłością o brzegi, a Oferusz zgiął się pod dziecięciem jak pałąk i pierwszy raz w życiu uczuł strach i drżenie. Podniósł więc głowę i rzekł: — Dziecię! Dziecię! Dlaczegóż ty takie ciężkie? Mnie się zdaje, że świat cały dźwigam na moich ramionach?
Nie tylko świat dźwigasz na swoich ramionach — odpowie­działo dziecię — ale i tego, który świat stworzył. Jestem Chry­stus, któremu ty służysz; chrzcę ciebie w imię Ojca, w imię moję i w imię Ducha Świętego. Odtąd nazywać się będziesz Krysztofor, to jest piastun Chrystusa.
Odtąd więc nazywał się ów wielkolud Krysztoforem i chodził wzdłuż i wszerz po świecie, aby nauczać słowa Pana swojego i zo­stał za te nauki od pogan ukamienowany.


Źródło: Lucjan SIEMEŃSKI „Podania i legendy polskie, ruskie i litewskie” PIW Warszawa 1975 r.

Zdjęcia: © własne