Popularne posty

wtorek, 3 listopada 2015

LOKIS - stary niedźwiedź mocno śpi...

                                                             Książka krótka lecz treściwa i choć tekst zawiera sporo przeinaczeń językowych - trudno było XIX wiecznemu Francuzowi (autor noweli Prosper MERIMEE) uchwycić lingwistyczną rzeczywistość tamtejszej Żmudzi - da się czytać z zaciekawieniem.
In plus autorowi poczytałbym mnogość wątków kulturowych litewskich , bezpośrednie nawiązanie do MICKIEWICZA (dla Budrysa najlepsza żona Laszka...). Utwór zaczyna się jakby mottem, z pieśni ludowej litewskiej. Mottem które spaja całość utworu bo wymienione jest również w zakończeniu. I choć słowa te powinny prawidłowo brzmieć:
meška su lokiu abu labu tokiu
melodię tę słychać  w przestrzeni całej noweli, gdy autor wymienia perkuna, gdy mowa o puszczy litewskiej, gdy pojawia się wajdelotka (aż kusiło by użyć słowa ragana), gdy panny tańczą ludowego litewskiego...
Nowela nie straszy tak mocno jak to ujęte zostało w ekranizacji (film Janusza MAJEWSKIEGO, właściwie "romans grozy" z 1970 roku), być może demoniczny nastrój nadawała ekranowi plastyczna muzyka Wojciecha Kilara...
W książce zawarto też odrębność kulturową Litwinów, ekscytacje odmiennością, podkreśla to poszukiwanie źródeł dla języka żmudzkiego czy inne oblicze polowania na Zachodzie (skala) i w Ostoji litewskiej. Można pokusić się o próbę narysowania przez Francuza Litwy jako tej niedostępnej dzikiej krainy z jednak wyśmienitym polem do badań: religijnych, społecznych (kultura), folklorystcznych (taniec), filologicznych (żmudzki), przyrodniczych...
Moim zdaniem jest to jednak tylko próba, udana lecz próba - można sobie jednak wyobrazić jakim szokiem dla Francuzów musiały być wykłady słowiańskie MICKIEWICZA w Paryżu, dla nas korzennie zrozumiałe, jednak dla kultury tak "rozwiniętej" jak Szwajcaria czy Francja, stanowiły na pewno ten nic to że namacalny (bo w zasięgu) powiew "egzotyki". Dodam, że autor nie rozróżnia inności Litwinów od krain słowiańskich i traktuje ich - wszędzie gdzie pada słowo Litwa - jako nieokrzesanych Słowian...
Nowelę czyta się jednym tchem, zatem polecam, bo może ona stanowić zachętę do głębszego poznania kultury Bałtów. Zachętę proszę rozumieć jak naparstek, taki zaczarowany, nie wątpię, że książka ta jest zaczarowana.
P.S. A tak piosenka z motta brzmi w oryginale: Žalvarinis


Źródło:
* Prosper MERIMEE "Lokis - rękopis profesora Wittembacha" PIW Warszawa 1969 w tłumaczeniu mistrza słowa Leopolda STAFFA
* grafika w wykonaniu Marii SCHIER
* film Janusza MAJEWSKIEGO pod adresem www

czwartek, 10 września 2015

Choruję na "Hiszpankę"


                                                         Wspomniana książka (okładka).

                                                         Trafiła do mnie książeczka (niewielka objętość) o Ignacym Janie PADEREWSKIM, wielce uznanym muzyku, a w Poznaniu (moim mieście) bardzo cenionym za patriotyzm. Jak każdy pamiętnik ta książeczka mile mnie zaskoczyła, po prostu, mając to do siebie, że pisana z pierwszej ręki... "Pamiętniki" PADEREWSKIEGO troszkę nie pasują do tego bloga, choć spróbuję sytuację ratować i zamieszczę tutaj, poniżej jedno piękne zdanie na temat Polski i Litwy, które wygłosił sam muzyk. Mile zaskoczył mnie w tych wspomnieniach stosunek autora do grodu Przemysła. Nic nie ujmując, doktor Honoris Causa z dziedziny filozofii na Uniwersytecie Poznańskim, jest ceniony tutaj po dziś dzień. Chcę powiedzieć, że zawsze towarzyszyła mi pewna aura "powstańcza", kiedy schodziłem, przy hotelu "Bazar" w dół , ulicą PADEREWSKIEGO na Stary Rynek... Chciałem po prawdzie dowiedzieć się czegoś więcej o tamtych wojennych czasach i dlatego sięgnąłem po książkę. W pełni zasłużył sobie polski muzyk na dobre  o  Nim zdanie i "Pamiętniki", skromna wypowiedź wielkiego człowieka trafnie do tego się odnoszą.
Sam Adam MICKIEWICZ (nie zapominając o jego starszym bracie - Franciszku) wiele zawdzięczał Wielkopolsce..., dlaczego zatem nie wspomnieć na blogu o Poznaniu, jak pisze PADEREWSKI - starym mieście polskim.
Zatrzymajmy się na chwilę przy ostatniej superprodukcji filmowej Łukasz BARCZYKA z 2014 roku p.t. "Hiszpanka". Od razu powiem, że film mi się podobał i chyba odbiegam tym stwierdzeniem od większości, która go obejrzała. Choć miewa zakręty mniej pożądane dla historycznych wydarzeń o których opowiada. Tutaj, każdy chyba wskaże na zakręty fantastyczne, żeby nie powiedzieć okultystyczne, magiczne itd. itp. Jednak jest w tym filmie wiele wątków w pełnym znaczeniu historycznym , związanych z dziejami Poznania. Mnie najbardziej przypadły komputerowe próby odwzorowania Poznania z pocz. XX wieku (Katedra na Ostrowie Tumskim), akcja ELEPHANT ( która być może odnosi się do sławetnej słonicy KINGI, bo chodzi przecież o słonia indyjskiego - mały poślizg czasowy), PADEREWSKIEGO przybycie do Gdańska, które rzeczywiście maiło miejsce na pokładzie brytyjskiego krążownika "Concord" (jak sam autor mówi wzruszyło Go to "zjednoczenie serc"), zdobywanie lotniska na Ławicy czy przemówienie głównego bohatera z podkreśleniem, że poznański tłum zebrał się nie dla Niego, lecz dla pewnej, niepodległej idei (o tym właśnie wspomina PADEREWSKI w "Pamiętnikach") i wielu wielu innych wrażeń, które dostarcza poprzez grę skojarzeń ten film Poznaniakowi.
Wróæmy na chwilê do Litwy, w jednym z przemówieñ poœwiêconych Polsce a skierowanym do braci amerykañskiej PADEREWSKI tak mówi: “W roku 1413 Polska zawarła unię polityczną z Litwą. Ten akt wolnego związku ogłaszającego po raz pierwszy w dzie­ jach braterstwo narodów, ten akt związku, potwierdzony dokumentem o wzniosłym, prawie ewangelicznym pięknie, ten akt wolnego związku dwóch różnych ras, który przetrwał nienaruszony aż do samego końca naszej nie­ podległości, jest jednym z najwspanialszych dokonań nie tylko Polski, ale całej ludzkości.”
Z książki przebija postać wybitnego muzyka, człowieka o światłej kulturze, uroku osobistym a jednocześnie skromnego patrioty – oddanego całym życiem sprawie polskiego narodu. Charakterystyczny jest tutaj polityczny temperament bohatera a i we wszystkim do czego zmyślnie podchodzi obserwujemy  nie chęć pogoni po trupach, a rzeczywiste , wręcz “taktyczne” rozwiązania. Sposób w jaki podchodzi  do rozwiązywania problemów jest jak sam wspomina rodzajem  muzycznej oracji, co pomagało mu w trudnych czasach szerzyć idee narodu dążącego z całych sił do odzyskania niepodległości.
Najlepiej uzmysławia nam to właśnie urywek książki poświęcony przyjazdowi w grudniu 1918 r. PADEREWSKIEGO do Poznania. Człowiek, który stał się  wyrazem idei Polaków przyczynia się  do wybuchu zwycięskiego Powstania. Nie mogę się oprzeć obrazowi Poznania tamtych dni, dlatego przytoczę ten urywek w obszernej całości:
„Następnego dnia wyjechaliśmy do Poznania. Mieliśmy przed so­bą jeszcze około dwóch godzin jazdy, gdy pociąg został zatrzyma­ny i do przedziału wszedł oficer policji niemieckiej. Oświadczył mi:
-Nie może pan jechać do Poznania. Nasz rząd protestuje przeciw temu.
Nic mi o tym nie wiadomo — odpowiedziałem — by coś sta­ ło na przeszkodzie mojej podróży do Poznania. Jadę z misją od rządu brytyjskiego i moim celem jest dotarcie do Polski. A Poznań to Polska. Miasto to było jedną z naszych dawnych stolic i rozpo­ czynam wizytę w Polsce właśnie od Poznania.
Ale my nie pozwalamy panu tam jechać.
Była to okropna chwila. Wtedy wszedł pułkownik Wade i powie­ dział:
Moim zadaniem jest towarzyszyć panu Paderewskiemu w podróży do Polski i dojedzie on w moim towarzystwie, wraz z całą misją brytyjską. Oto moje dokumenty.
Czy nie byłoby lepiej, gdyby pan bezpośrednio pojechał do Warszawy? — zapytał mnie oficer policji. — W każdym razie pro­ szę pana wziąć pod uwagę, że ja protestuję przeciw pańskiej wizy­ cie w Polsce.
Odpowiedziałem mu, że przyjmuję to oświadczenie, ale nie przyj­ mę żadnych rozkazów:
Pan nie może wydawać żadnych poleceń.
Pojechaliśmy więc do Poznania. Na ulice wyległa cala ludność, jakieś sto pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Zapadł już wieczór i mnóstwo ludzi trzymało w rękach pochodnie. Naprawdę nieczęsto można uj­ rzeć takie powitanie. Wszyscy mnie pozdrawiali. Nie chodziło tu oczywiście o moją osobę, ale okoliczności uczyniły mnie przez chwilę symbolem idei. To wielki zaszczyt, gdy człowiek staje się symbolem idei.
Powitanie nastąpiło na dworcu, wygłoszono przemówienia. Po­ tem w hotelu „Bazar” zebrało się całe ziemiaństwo, kupcy, robot­ nicy i chłopi, mężczyźni i kobiety. Musiałem przemawiać, nie wiem, ile razy. Prawie każda delegacja, która przybywała, domaga­ ła się mojej odpowiedzi.
Musiałem wreszcie wyjść na balkon — a był to wieczór 25 grud­ nia, deszcz przestał padać i zrobiło się nagle przejmująco zimno — i przemówić do tłumu, który wypełniał już nie tylko olbrzymi plac przed „Bazarem”, ale i przyległe ulice.
Nie wyleczyłem się jeszcze z zaziębienia i straciłem zupełnie głos. Całkowicie zaniemówiłem, a czekał mnie jeszcze bankiet w Ratu­ szu. Przemawiano na nim i ja także musiałem mówić. Nie wiem do dziś, jak mi to się udało.
W dniu 26 grudnia znów przemówienie. Tłum był olbrzymi. Mo­ wę wygłosiłem z hotelowego balkonu podczas bardzo zimnego wie­ czoru. Straciłem więc głos6. Wezwałem lekarza, a ten - obecny zresztą wśród gości, jeden z najlepszych w całym mieście — naka­ zał położyć się natychmiast do łóżka i pozostać w nim kilka dni.
Nazajutrz, 27 grudnia, leżałem w łóżku, gdy otrzymałem wiado­ mość, że przybyły delegacje uczniów szkół prowincjonalnych, to jest z tej części Polski, która była pod pruskim panowaniem, i pragną się ze mną spotkać. Lekarz był na miejscu i oczywiście za­ kazał mi tego kategorycznie, mówiąc, że byłoby to dla mnie bardzo niebezpieczne, miałem bowiem gorączkę.
Nie mogłem mówić. Żona moja zdecydowała się wyjść na balkon i odpowiedzieć na wszystkie przemówienia defilujących przed hote­ lem delegacji. W pochodzie maszerowało około dwudziestu tysięcy dzieci.
Tak, z pewnością wywierało to wrażenie, ale ja nie mogłem tego oglądać. Gdy już pochód miał się ku końcowi i wyszła ostatnia de­ legacja dzieci, nagle usłyszałem bardzo głośne krzyki na ulicy. Nie były to dziecięce głosy, to krzyczeli Niemcy. Zaraz potem zaczęto strzelać w kierunku hotelu! Żona moja, bardzo tym wstrząśnięta, wbiegła do pokoju ze słowami:
Nie wstawaj! Strzelają do hotelu, wprost tutaj!
Zajmowaliśmy trzy pokoje od frontu, a obok nas mieszkała mi­ sja brytyjska. Było jasne, że strzelający doskonale o tym wiedzieli. Większość pocisków trafiła bowiem do mojego pokoju i do pokoju pułkownika Wade.
Strzelanina trwała nadal i do pokoju wszedł także pan S[trakacz], mówiąc:
Teraz nie może pan wstać, jest bowiem zbyt niebezpiecznie.
Przerwały mu kule, które wpadły przez okno, wybijając szyby.
Strzały wciąż się powtarzały. Strakacz wyjaśnił mi:
To ochotnicy armii pruskiej, wielu to oficerowie. Stanowią duży oddział. Jak widać, zamierzają zabić pana i członków misji.
Dlaczego? Oficerowie? — zapytałem.
Ci oficerowie wtedy byli właściwie żołnierzami, jak wówczas w całym państwie niemieckim, czyli, jak mówi się teraz i mówiło się wtedy — w Rzeszy. Wie pani, za przykładem Rosji wybuchła [w Niemczech] rewolucja, która ustanowiła rady i żołnierze odmówili posłuszeństwa oficerom7. Dlatego oddział, który strzelał do mnie, składał się głównie z oficerów. Żołnierze bowiem odmówili, nie brali w tym udziału.
Ta ziemia była polska, wojna już się skończyła. Żołnierze wracali do domu. Polscy żołnierze odmówili podporządkowania się ofice­ rom niemieckim, którzy domagali się, by uczestniczyli oni przynaj­ mniej w niemieckich manifestacjach wrogości i nienawiści. Żołnie­ rze natychmiast utworzyli komitet i uzbroili się. Wpadli do arse­ nałów, we wszystkich koszarach wojskowych była przecież broń, zabrali ją i byli gotowi bronić „Bazaru”.
Sytuacja rozwijała się coraz bardziej interesująco. Z sąsiednich miast, gdzie mieszkała także ludność niemiecka, nadciągnęli nie­ mieccy żołnierze, gotowi przyłączyć się do swych oficerów.
Całą noc trwała strzelanina. Tymczasem polscy żołnierze zorganizowali się i okazało się, że nie tylko zdecydowanie przeważają i mogą się bronić, ale do nich należy zwycięstwo w tym starciu.
Wywierało to wrażenie, ponieważ... także domy naprzeciw hote­ lu — hotel stanowił jeden blok, po obu jego stronach biegły ulice, a przed hotelem znajdował się olbrzymi plac, Plac Wolności, jak go teraz nazywają — i owe domy przy obu ulicach były wciąż pod kontrolą władz niemieckich. Administracyjnie Poznań należał wciąż do Prus. Wciągnięto karabiny maszynowe na dachy tych budyn­ ków i ciągle ostrzeliwano hotel. Niemal trzy dni trwała regularna bitwa. Było już wielu zabitych, zwłaszcza po naszej stronie, bo żoł­ nierze polscy dopiero się organizowali, a tamci byli świetnie przy­ gotowani.
Czy oni wciąż strzelali w kierunku mego pokoju? Tak. Przyszła do mnie delegacja gości hotelowych. Hotel był przepełniony, wiele osób przybyło z odległych stron Poznańskiego, niektóre przejechały trzysta lub czterysta mil. Zdawali sobie sprawę z niebezpieczeń­ stwa. Zażądali ode mnie, bym opuścił pokój — leżałem wciąż w łóżku — i przeniósł się do wewnętrznych pomieszczeń, których okna wychodziły na dziedziniec.
Mieszkała tam arystokratyczna rodzina, która przeniosła się do jednego pokoju i oddała nam pozostałe dwa z dotychczas zajmo­wanych przez siebie pokojów. Właściwie zmusili nas, byśmy się do nich wprowadzili.
Walka trwała przez całą noc. Nazajutrz sytuacja Polaków bro­ niących hotelu wyglądała o wiele lepiej. Była na tyle pomyślna, że wojskowe władze niemieckie przystąpiły nawet do rokowań z pol­ skimi żołnierzami.
Istniała już zresztą powołana do tego celu instytucja, która pow­ stała po rozejmie [między Niemcami a aliantami], w Niemczech pa­ nowała bowiem wówczas anarchia. Potem sytuacja się zmieniła, ale wtedy, jak pani już wie, wszędzie były rady ludowe, a [Centralna] Rada Ludowa w Poznaniu składała się z ogólnie znanych i poważanych obywateli. Nie byli oni rewolucjonistami, wprost przeciwnie konserwatystami. Zostali jednak wybrani przez lud i żołnierzy na przywódców [Centralnej] Rady Ludowej Poznańskiego.
W wyniku prowadzonych przez nich rokowań wymiana ognia, rozpoczęta 27 grudnia, trwała do 29 grudnia, kiedy to nastąpił rozejm między walczącymi. Nie było jeszcze ani zbyt późno, ani też za wcześnie. Po obydwu stronach było wielu zabitych i rannych.
Tak, te tragiczne wydarzenia musiały wywołać przerażenie ludzi przebywających w hotelu. Trzeba jednak przyznać, że nikt nie wy­ glądał na ogarniętego paniką. Wszyscy natomiast zachowywali się ostrożnie, nie próbowano wychodzić z hotelu. Kiedy jeszcze walki trwały z nadzwyczajnym natężeniem, wszys­cy wykazywali niezwykłą odwagę i hart ducha, zwłaszcza pan Korfanty. Lekceważył niebezpieczeństwo, podczas najbardziej gwałtow­ nej wymiany strzałów chodził wszędzie bez broni. Spełniał swe obowiązki bohatersko, podobnie jak jego koledzy. Oczywiście, jako młodszy od innych poruszał się szybciej i był pełen inicjatywy. Odegrał też w tej sprawie rolę najbardziej istotną, choć równie ak­ tywny był sam prezes [Naczelnej] Rady [Ludowej], ksiądz Adam­ ski, wtedy kanonik, a obecnie biskup.
Zna pani tę pruską taktykę, taktykę zastraszania ludzi, zmierzającą do odebrania im odwagi i inicjatywy. Musieli oni jednak wte­ dy złożyć broń; całe uzbrojenie i zaopatrzenie wojenne znajdujące się w Poznaniu. Stali się oni [Polacy] panami sytuacji. Ale nie był to jeszcze koniec, trwały bowiem wciąż walki w kilku sąsiednich prowincjonalnych miastach.
Siły polskich oddziałów szybko rosły, ze wszystkich stron, z mia­ steczek i wsi, napływali żołnierze. Co kilka godzin przychodził telefonogram lub telegram ze słowami: „Miasto jest w naszych rę­ kach!”.
Podobnie działo się na terenach sięgających aż do dawnej grani­ cy zaboru rosyjskiego.
30 grudnia toczyły się jeszcze walki na dużą skalę w mniejszych miastach, jednakże 31 grudnia po południu otrzymaliśmy wiado­ mość, że ostatnie miasto leżące przed dawną granicą rosyjską, Os­trów, jest już w polskich rękach. Mogłem więc jechać do Warsza­ wy.
Tegoż dnia wstałem z łóżka. Odbyłem wiele narad z naszymi ludźmi, z [Naczelną] Radą Ludową i najwybitniejszymi obywatela­ mi Poznania. Potem, w zupełnym spokoju, wsiadłem do pociągu do Warszawy. Było to wieczorem 31 grudnia, pociąg jednakże od­ jechał dopiero w dzień Nowego Roku, o drugiej nad ranem.
Towarzyszyło mi wielu mężczyzn, każdy z nich uzbrojony. Było wśród nich kilku młodych ludzi, którzy na ochotnika zgłosili się do eskorty i towarzyszyli mi do Warszawy. Gdy dojechaliśmy do gra­ nicy, napotkaliśmy jedynie parę osób, był wczesny ranek, chyba szósta, i nie zauważyłem nic szczególnie interesującego.
Przybyliśmy do Kalisza, starego miasta, pierwszego, które chyba 4 sierpnia 1914 roku zostało prawie całkowicie zburzone. Ludzie dowiedzieli się, że przyjeżdżam, powitali mnie bardzo uroczyście. Zebrał się kilkutysięczny tłum, wygłoszono przemówienia.”

Podsumowując książkę czyta się z wielkim zainteresowaniem, „jednym tchem”, mimo iż skierowana jest do studentów muzyki (wyd. Polskie Wydawnictwo Muzyczne), przysporzy dużo wrażeń i czytelnikom, chcącym poznać biografię honorowego obywatela Poznania.
Serdecznie polecam.


                          Tablica ku czci J.I. PADEREWSKIEGO na poznańskim hotelu "Bazar".


Źródło:
Ignacy Jan PADEREWSKI "Pamiętniki 1912 - 1932" ("The Paderewski Memoirs") spisała Mary LAWTON, tłum. z angielskiego Andrzej PIBER Kraków 1992 r.
Zdjęcia: własne i www


wtorek, 8 września 2015

Podróżujemy po rejonie solecznickim - książeczka turysty.




                                          W czasie podróży po demograficznie polskiej części Litwy, jaką są Małe i Wielkie Soleczniki z pewnością przydatny będzie ten przewodnik, napisany otwarcie w trzech językach: litewskim, polskim i angielskim. Rejon niezwykle ciekawy ze względu na swoje polskie korzenie kulturalne. Malutkie (małe jest piękne) zabytki, wielkie historyczne postacie z historii Polski i Litwy.
Całość do pobrania tutaj: PDF i DjVu

sobota, 5 września 2015

Trocka Radziwiłłówna.

                       


                                         Tym razem dwie bajki trockie, przedstawiające postać magnatki Barbary (w domyśle Radziwiłłówny), pięknej i szlachetnej Pani wżeniającej się w królewski ród (w domyśle, wychodzącej za Zygmunta Augusta). Nie wszystko jest tu ujmująco proste, troszkę zagmatwane, a jednak lokalność baśni nadaje opowiadaniu charakterystyczny ton.

ŁABĘDZI MOSTEK

Przed, wielu laty w Trokach mieszkał bardzo bogaty magnat, który miał córkę Barbarę, bardzo piękną o złocistych, kędzierzawych włosach i dużych ciemnych oczach. Lubiła ona drogie stroje i biżuterię, a także uwielbiała rzadkie zwierzęta i ptaki.
Złotowłosa nie opuszczała żądnej uczty ani przyjęcia,gdzie wzbudzała powszechny zachwyt,
O jej urodzie i mądrości dowiedział się król dużego kraju. Spotykał on dziewczynę na przyjęciach i nie spuszczał Z niej oczu. Zawładnęło nim niezwykłe uczucie. Król zrozumiał że jestżakochany. Nic mu już nie było droższe nad Barbarę. Był wdowcem, więc postanowił się oświadczyć. Lecz surowe prawo wielkiego kraju nie pozwalało na małżeństwo króla "ż pannami niższego stanu. Barbara również gorąco pokochała władczego, przystojnego króla. W jej żyłach nie płynęła jednak królewska krew, toteż bardzo się bała nienawiści i zemsty znanych i wpfywowych magnatów. Ciemnooka ponadto się obawiała, że małżeństwo z władcą dużego państwa może spowodować wiele bólu, a nawet czyjąś śmierć.
Wszystko to jeszcze bardziej roznieciło uczucia miłosne króla, pałał do niej coraz większą miłością. Złożył więc wizytę w domu magnata i poprosił o rękę pięknej dziewczyny. Był gotów dla Barbary wyrzec się nawet korony.
Mądrą dziewczynę zaskoczyła ta decyzja króla. Zaproponowała mu:
- Królu, zrzeczenie się korony nie jest największym dowodem miłości Bardziej uwierzyłabym w nią, gdybym otrzymała w darze to, o czym od dawna marzyłam.
- Powiedz złotowłosa, jakiego daru pragniesz? -zapytał pośpiesznie władca dużego kraju. - Rzeknij tylko słowo, a wszystko będzie u twoich stóp.
- Słyszałam - zaczęła Barbara , że istnieje gdzieś królestwo, w którym ozdobą parkowych stawów są olśniewająco białe niezwykłej urody łabędzie. Wieczorami królowa w białej, haftowanej i ozdobionej szmaragdami sukni, przychodzi na pozłacany mostek i karmi te wspaniałe ptaki. Cały dwór podziwia ten widok. Królowa, a także uczestniczący w rytuale karmienia łabędzi dworzanie potem twardo śpią i cieszą się dobrym zdrowiem. Ową królowę nazywają Królową Łabędzi, a te wspaniałe ptaki - Ptakami Miłości, Nie żyją one jednak pojedynczo i nie żyją bpz wzajemnej miłości. -
- Jako władca dużego kraju, kochający cię bardzo podaruję ci parę łabędzi z tego królewskiego parku. I te bajeczne ptaki staną się ozdobą jezior trockich. A królowej łabędzi w zamian podaruję swój najpiękniejszy i największy szmaragd.
- Mój królu, w tym dniu, gdy łabędzie zakołyszą się na falach jezior trockich, odbędą się nasze zaręczyny - marzycielsko obiecała piękna dziewczyna.
Coraz bardziej zadziwia mnie Barbara myślał król w drodze powrotnej.
Po powrocie do królestwa natythmiast zwołał swych najlepszych posłańców, Wyjaśnił im swoje życzenie, obiecał cenną nagrodę temu, który odnajdzie królowę łabędzi ipotrafi otrzymać od niej parę wspaniałych ptaków.
Najodważniejszy, najsprytniejszy i najszybszy w jego pałacu był Tatar Azułat. Król darzył gó największym zaufaniem. Dał młodzieńcowi szmaragd, aby podarował go królowej łabędzi w imieniu Barbary.



I tym razem król się nie zawiódł. Młodzieniec wiele podróżował i z pewnej rozmowy dowiedział się o takim
królestwie. Szybciej niż wiatr Azułat dotarł do tego kraju, gdzie został zaproszony na dwór królewski. Przyjęła go osobiście królowa łabędzi Uważnie wysłuchała opowiadania o królu wielkiego państwa, o jego miłości do pięknej córki magnata, z przyjemnością przyjęła dar Barbary - duży szmaragd i obiecała spełnić prośbę. Azułat mógł obserwować rytuał karmienia łabędzi. Ta piękna scena bardzo wzruszyła młodzieńca,
Posłaniec otrzymał parę pięknych ptaków. Drogo zapłacił za łabędzie. A za szmaragd królowa podarowała Barbarze sznur pereł.
Król wielkiego kraju z niecierpliwością czekał swego posłańca. I oto pewnego wieczora powrócił Azułat do króla nie z pustymi rękami. W złotej klatce przywiózł on parę łabędzi, pięknych olśniewająco białych ptaków oraz dar królowej łabędzi - lśniący sznur pereł. Nastepnego dnia te drogie dary legły u stóp Barbary, co ją bardzo zaskoczyło. Piękna dziewczyna musiała spełnić swoją obietnicę.
Barbara potajemnie zaręczyła się z królem. Śmiały król nie mogąc jednak ukryć swej radości, ogłosił o swoim weselu. Magnaci i możnowładcy nie ważyli się sprzeciwić woli króla. W ten sposób Barbara została królową wielkiego i potężnego państwa. Podarowanym sznurem pereł kazała ozdobić koronę królewską. W tej koronie zjawiała się tylko na największe uroczystości i uczty. Wspaniałe ptaki miłości, których z każdym rokiem wciąż przybywało, piękna królowa kazała wypuścić na jezioru trockie.
Dziś starzy ludzie powiadają, że łabędzie, stanowiące ozdobę jezior trockich, wywodzą się właśnie z tej pary, z królewskiego parku w dalekim kraju. Powiadają jeszcze, że był też most, z którego Barbara karmiła piękne ptaki. Nie przetrwał on jednak do naszych czasów, ale starzy mieszkańcy do dziś nazywają to miejsce, gdzie był, mostem łabędzim.
*******************************************

SĘKACZ

Troki obiegła niezwykła wieść. Królowa Barbara przyjmie postów zagranicznych oraz inńe znane osoby na Zamku Trockim. W wielkiej sali ma się odbyć wspaniała uczta. Królowa chce zadziwić gości niezwykłymi, niewidzianymi smakołykami. Toteż kazano wszystkim kucharzom, województwa trockiego przygotować pójednej nowej smacznej potrawie. Czyja potrawa najbarcłżiej się spodoba królowej, temu przypadnie królewski dar.
Przybyli słynni kucharze wielkich móżnowładców, magnatów, dyplomatów i dygnitarzy. A znany kucharz państwa Ogińskich Maciej właśnie zachorował. Toteż z pięknego dworu, bielejącego nad jeziorem Galwe, do współzawodnictwa z wytrawnymi kuchmistrzami stawił się młody rudowłosy Józef. Wszyscy kucharze wiedzieli: jeśli królowej potrawa przypadnie do gustu, to można prosieć o wszystko. Królowa słowa dotrzyma. Młody kucharz Józef był gorąco zakochany w córce kamerdynera pana Ogińskiego, dziewczęciu o niezwykłej urodzie. Wielu chłopców ubiegało się o jej względy. Marzył też o niej Józef. Wybredna dziewczyna wsżystkini jednak odmawiała. "Gdybym jej wręczył prezent od samej królowej Barbary - wzdychał Józef to z pewnością nie odmówiłaby mi”.



Do konkursu młody kucharz przygotówal się zawczasu. Postanowił przyrządzić królewską sałatkę.
Bardzo drobno pokrajał różne warzywa i na srebrnym talerzu zalał je nadzwyczajnym sosem, którego tajemnicę znal tylko sam. Potrawę ozdobił kwiatami z warzyw i owoców. Smakowite danie przybrał tak po mistrzowsku, że przypominało ono ogródek kwiatowy. Sałatka była niezwykle
aromatyczna. Gdy nastał wieczór, którego miała się odbyć uczta, Józef z drżącym sercem wniósł swoje danie do dużej sali i ujrzał na stole mnóstwo różnych sałatek z mięsem, rybą ozdobionych kwiatami. Zmartwił się i pomyślał: “Może nawet nie zauważy królowa mojej sałatki, z pewnością nawet nie skosztuje”. Z rozmowy z innymi kucharzami chłopak się dowiedział, że królowa lubi słodycze, zwłaszcza ciastka i torty. Zawsze spróbuje każdego nowego smakołyku. Postanowił upiec ciastka. Przygotował nadzwyczajne ciasto, każdemu ciastku nadał kształt fantazyjnego, niespotykanego kwiatu. Ozdobił te smakołyki słodką lśniącą glazurą. Ułożył ciastka na paterze ze szkła weneckiego i udał się do dużej sali. A tu już cały stół był zastawiony. Lśniło mnóstwo kloszy zróżnymi ciastkami: sercami i księżycami, zwierzętami i ptakami, rybami i roślinami. Ciastka Józefa prezentowały się bardzo skromnie.
Chłopak mocno się zasmucił i nie wiedział, co począć. Daremne marzenia o darzei. Najwyżej, gdyby królowa przypadkowo skosztowała jego ciastka. Było to raczej wątpliwe.Wszyscy kucharze już kończyli przygotowywanie swoich dań. Józef samotny i przygnębiony siedział nad rozżarzonym paleniskiem i z braku innego zajęcia mieszał pozostałe cimto żelaznym wałkiem.
A gdyby tak upiec ciasto nad otwartym ogniem pomyślał chłopak. Zaczął więc nawijae ciasto na żelazny wałek, a potem go kręcić nad słabym ogniem . Jakże się zdziwił młody piekarz, gdy ciasto zaczęło się zapiekać przybierając fantastyczne kształty gałęzi i sęków. Józef spróbował kawałeczek tego, co upiekł. Ciasto było smaczne i bardzo aromatyczne.
Szybko zamiesił nowe ciasto, jeszcze aromatycznięjsze. Zaróżowiony od gorącego paleniska i wyruszenia piekł wciąż nowę “sęki”. Następnie ułożył je na bardzo dużej kryształowej paterze i jego dzieło stało się podobne do rozgałęzionego drzewa: Szybko pośpieszył do dużej sali... Nigdy nie oglądany, fantastyczny swój tort Józef postawił na środku zastawionego barwnymi przysmakami stołu i czekał. Jakże wolno się wlokły uciążliwe godziny... W połowie uczty do dużej sali zaproszono wszystkich, kucharzy. Jóżef zobaczył, że jego wspaniałe drzewo stoi tuż przed królową. Mocno zabiło serce młodego kucharza.
- “Za najlepszą potrawę uznany został sękacz, a ten, kto go upiekł, może prosić o dar królowę Barbarę ” - powiedział podczaszy.
- Serce chłopca zabiło jeszcze mocniej. Przypadł mu zaszczyt rozmowy z samą królową Barbarą, tak piękną i podobną do ukochanej dziewczyny. Józef wiedział, że może prosić o ziemię i mnóstwo pieniędzy. Dzięki temu mógłby nie pracować i żyć w dostatku. Ale chłopak powiedział:
Wasza Wysokość, proszę o pierścień z Pańskiej ręki i sznur pereł z Pańskiej piersi.
To rzekłszy Józef przestraszył się, gdyż w sali zaległa martwa cisza, a królowa oblała się rumieńcem.
- A dlaczego pragniesz moich klejnotów? - Zapytała królowa Barbara
- Chcę złożyć je w darze ukochanej dziewczynie, Wasza Wysokość, Jest ona tak piękna jak Pani.
Śmiałe i szczere słowa spodobały się królowej. Zdjęła swoje słynne perły, pierścień z palca i wręczyła młodemu kucharzowi.
- Cóż, życzę szczęścia tobie i twojej ukochanej. A źe miłość cenisz bardziej niż bogactwo, mianuję ciebie królewskim kuchmistrzem.

Podobno na weselu swego nowego kucharza była też sama królowa Barbara W dowód wdzięczności Józef przygotował nowe danie z nadziewanych gołębich jaj. I nazwał je " sznurem pereł królewskich”.



Źródło:
1)ś.p. Halina BOGDEL "Legendy i baśnie Trok" Troki 1996 r.
2) © zdjęcia w całości z Trok (wakacje)

wtorek, 1 września 2015

Kazys BORUTA

                             Dziś o człowieku, literacie, którego z wielką uwagą przytaczają: Czesław MIŁOSZ i Tomas VENCLOVA. Kilka wierszy oraz biografia po polsku i po litewsku. Wiersze przyciągnęły moją uwagę dzięki tematowi - jest to cykl Kazysa BORUTY pod wspólnym tytułem "Baltija"... Przetłumaczył je na język polski Czesław MIŁOSZ...a biografię wyciągnąłem z świetnej książki T. VENCLOVY.

Z WIERSZY BAŁTYCKICH

przekład z Kazimierza Boruty

Krajobraz bałtycki

Słońce o wietrznym wieczorze
utonęło w bałtyckich morzach.
Poławiacze bursztynu na Bałtyk
wypłynęli, aby słońce łowić.

W nocy Bałtyk szumiał pianą siną.

Rano wieźli do brzegu rybacy
słońce w czółnie pełnym bursztynu.

BALTIJOS PEIZAŽAS
 
     Saulė vėjuotą vakarą
     nuskendo Baltijos mariose.
 
     Gintaro žvejai į Baltiją
     išplaukė saulės žvejoti.
 
     Per naktį nerimo Baltija.
 
     Iš ryto žvejai į pakrantę
     vežė saulę gintaro valtyje.



Miłość z daleka

Tylko z daleka kochać można ciebie,
z bliska - ty jesteś jak bałtyckie wody.
Miłości pokos odrastał w nas bujnie,
póki nas dzielił i czas, i przygody.
Spotkałem ciebie: i jesteś chmurna,
to jakby pokosu żółknącego żal.
I prawda stąd, jak ogień groźna:
Tylko z daleka kochać ciebie można.

 MEILĖ IŠ TOLO
 
     Tave mylėti tegalima iš tolo.
     Arti tu tokia kaip Baltija.
     Tik todėl, tur būt, toks meilės atolas
     atžėlė tada, kai nesimatėme.
 
     Kai sutikau: nesava truputį.
     Lyg gaila gelstančio atolo.
     Todėl teisybė: tegu ir rūsti:
     tave mylėti tegalima iš tolo.




Kobieta z bałtyckiego brzegu

Ty jesteś jak Dźwina,
ty jesteś jak bałtycki brzeg,
gdzie sosna smolista rudy pień wygina
i dzwoni w chmurach wichury jęk.

Ty moja sosna nad brzegiem mórz,
dlatego wieńczy ciebie wichrów wieniec
i poeta, który rozumie,
że życie piękne - tylko w wichrów szumie.
Dlatego tobie ta miłość moja
jak wicher szumi. I echo pieśni
z pomorskich wiatrów przemocą wydarte
i jak wiatr - rozwiane.

 MOTERIS BALTIJOS KRANTO
 
     Tu tokia, kaip Dauguva.
     Tu tokia, kaip Baltijos krantas,
     kur pušys smalingos auga
     ir vėjas vėtras iš marių tramdo.
 
     Tu mano pušis ant marių kranto,
     todėl tau tinka vėtrų vainikas
     ir poetas, kuris supranta,
     kad be vėtros niekai viskas.
 
     Todėl tau mano meilė kaip vėtra
     ir dainos — jų aidas
     iš pamario vėjų išplėštas
     ir — kaip vėjas — palaidos.


Pieśń wiatrów bałtyckich

Śpiewał Bałtyk z wiatrami,
z wichrami śpiewać będzie.

Gorzka dola nas gnie i łamie,
w żniwa burze wybuchną wszędzie.

Dzwoń w pomorzach
wolna
jak Bałtyk
pieśni.
Zadrży kraj pobałtycki w czasy żniw,
podczas żniw zadygocą pola.
Perkunja
Perkunja
Perkunja
klaśnij w świat błyskawicą grzyw,
chmurą grzmij po lasach i rolach.

Dzwoń w pomorzach wolna
wolnych huraganów pieśni.

BALTIJOS VĖJŲ DAINA
 
     Dainavo Baltija su vėjais.
     Su vėtrom Baltija dainuos.
     Rūstusis vargas dainas sėja,
     pjūtis ateis perkūnijos aiduos.
 
     Skambėk Pabaltėje
     laisva
     kaip Baltija
     daina.
 
     Per piūtį sudrebės Pabaltija.
     Per piūtį sudrebės laukai.
     Perkūnija!
     Perkūnija!
     Perkūnija!
     Per ilgai mes tavęs nematėme.
     Per ilgai mūs neaplankai.
 
     Skambėk Pabaltėje laisva
     laisvų perkūnijų daina.


 
Boruta Kazys (1905-1965), litewski poeta, prozaik, publicysta. Uro­dził się w Kułakach (Kūlokai) pod Mariampolem (Marijampolė). Uczył się w Mariampolu, następnie studiował literaturę, historię i filozofię na uniwersytetach w Kownie, Wiedniu i Berlinie. Wyznawał poglądy radykalnie lewicowe (był eserowcem), występował przeciwko autorytarnym rządom  —► Antanasa Smetony, później -przeciwko reżimowi hitlerowskiemu i sowieckiemu. W l. 1927-1931 - emigrant polityczny. Był członkiem grupy literackiej, skupionej wokół lewicowego czasopisma „Trečias frontas”, ale prezentował indywidualną postawę. W1. 1933-1935 był więziony, zwol- niony na mocy amnestii.
Po odzyskaniu Wilna przez Litwę Boruta zamieszkał w stolicy. Peł­nił obowiązki dyrektora Muzeum Literatury (1941 i 1945-1946), podczas II wojny światowej zajmował się ratowaniem rękopisów lituanistycznych, pracował nad antologią tysiąca poetów litewskich. Przyczynił się do ratowania Żydów. Sporo pisał o Wilnie („My zaś - bezdomni-/w Wilnie / jak nigdzie indziej / bylibyśmy w domu”). W 1946 r. został aresztowany przez Sowietów, oskarżony w procesie —Jonasa Noreiki, skazany na pięć lat więzienia pod zarzutem zatajenia przed władzami informacji o działalności ruchu oporu. Więziony w Wilnie, w 1949 r. amnestionowany, został objęty zakazem druku, tłumaczenia musiał podpisywać cudzymi nazwiskami (tłumaczył głównie klasyków zachodnich). Dopiero w 1957 r. ponownie został przyjęty do Związku Pisarzy. Był krótko żonaty z —> Jadvygą Čiurlionytė.
Zmarł w Wilnie, pochowany został na cmentarzu na Rossie.
Boruta starał się kreować wizerunek autentycznej osobowości, romantycznego buntownika niepotrafiącego przystosować się do otoczenia. Nonkonformista, który drogo płacił za własne przekonania, wywierał wpływ na swoich współczesnych i na młodszą inteligencję nie tyle swoją twórczością, ile osobistym przykładem. Wysoko cenione są jego wczesne wiersze; jeszcze w 1. 1933-1936 tłumaczył je na język polski —► Czesław Miłosz, który tak powiedział wtedy o Borucie: „Świeżość i samodzielność jego sztuki stawia go na równym poziomie z najlepszymi poetami Europy”. Natomiast szerzej znana jest proza Boruty, zwłaszcza folklorystyczna powieść Baltaragio malunas (1945, wyd. poi. Młyn Bałtaragisa, 1986). Jej
nakład został skonfiskowany tuż po wydaniu. Powieść ta, długo zakazana przez sowiecką cenzurę, została przetłumaczona na wiele języków (w tym na islandzki), na jej podstawie stworzono przedstawienie dramatyczne, balet oraz popularny film fabularny.

Stronka www litewska szerzej przedstawiająca postać i twórczość: tutaj



Źródła:
* zdjęcia : sieć i własne
* 1) Czesław MIŁOSZ "Wiersze wszystkie" Kraków 2011 r.
* 2) Tomas VENCLOVA "WILNO. Przewodnik biograficzny" Warszawa 2013 r. (tyt. lit. "Vilniaus vardai")



piątek, 7 sierpnia 2015

Dywersja na tyłach wroga - BEZDANY.

BEZDANY

Od roku 1905 do 1912 Bojówka prowadziła wojnę podjazdową przeciwko władzom rosyjskim. Manifestacje zbrojne odbywały się w całym kraju. Ata­kowano również konwoje z pieniędzmi, aby zdobyć fundusze na uwalnianie więźniów, wyposażenie szkół wojskowych i zakup broni i amunicji.
Ta forma walki, którą partia prowadziła, była w rozumieniu Piłsudskiego akcją wstępną do walki jawnej o wolność Polski. Przeciwnicy Józefa Piłsud­skiego, stojący na gruncie czysto klasowym, krytykowali taką rewolucyjno- -powstańczą postawę za jego życia i po jego śmierci.
Uważaliśmy siebie wówczas za żołnierzy, w stanie wojny z Rosją i wojnę tę trzeba było prowadzić takimi środkami, jakie były do rozporządzenia dla przebudowy społecznej i oswobodzenia się od Rosji. Każdą akcję przeciw rządowi zaborcy dyktowały względy czysto polityczne; pieniądze zdobyte podlegały najściślejszej kontroli, nie zdarzył się nigdy wypadek jakiegoś nadużycia. Świadczą o tym księgi rachunkowe, które przetrwały pierwszą wojnę światową; nie wiem co się z nimi stało po wrześniu 1939 r.
W roku 1908 pojawiła się paląca potrzeba zdobycia funduszów na akcję Kazimierza Sosnkowskiego we Lwowie. Organiżował on wówczas Związek Walki Czynnej, który miał zadanie szkolić młodych ludzi do walki wedle metod ściśle wojskowych. Był to plan po myśli Piłsudskiego, pozwalający na przygotowanie się do wojny europejskiej, a wojna taka, jego zdaniem, mogła wybuchnąć w ciągu najbliższych lat. Pieniądze trzeba więc było zdobyć w drodze odebrania od rządu carskiego choćby małego ułamka tego, co Rosja wyciskała z Polski w formie podatków i nagminnie stosowanych kar pieniężnych.
Piłsudski postanowił dokonać napadu na pociąg na stacji Bezdany, 26 września 1908 r. Wiedziano, że w wagonie pocztowym ma być większa suma pieniędzy. Był to najbardziej ambitny i najśmielszy tego rodzaju atak Bojó­wki. Wzięło w nim udział szesnastu mężczyzn i cztery kobiety, między któ­rymi znajdowałam się i ja. Bezdany są małą stacją kolejową, niedaleko Wilna, na której w owych czasach zatrzymywał się pociąg wiozący, w ozna­czone dni/ pieniądze do Petersburga. Jeden z członków Frakcji Rewolucyjnej, dzięki swoim kontaktom dostarczył nam potrzebnych wiadomości. Mie­liśmy dużo czasu na poczynienie odpowiednich przygotowań.
Ja i kilku towarzyszy mieliśmy zamieszkać w Wilnie, gdyż Bezdany były zbyt małą stacją, aby w pobliżu się ulokować. Zwróciłoby to od razu niepo­żądaną uwagę. Pierwszą sprawą było znalezienie mieszkania. Znalazłam po­kój, z ogłoszenia w sklepie, w domu rosyjskiego policjanta. Był to duży, prymitywnie urządzony, ale czysty i dobrze przewietrzony pokój. Gospodarze okazali mi dużo serca, gdy się dowiedzieli, że przyjechałam szukać posady. Bezpieczeństwo miałam zupełne.
Śmiałam się w duchu, bo zawód mojego cerbera, wielkiego chłopa z potężną czarną brodą, stanowił doskonały parawan. Komu mogło przyjść na myśl szukać rewolucjonistki w domu stróża prawa.
Na drugi dzień znalazłam dorywcze, Ucho płatne zajęcie w wypożyczalni książek. Właścicielka należała do sympatyków partii. Tak więc sprawy mie­szkania i pracy zostały szczęśliwie rozwiązane. Pp. Prystorów zastałam już w Wilnie. Okazało się, że nie mieliśmy dynamitu. Pojechałam więc do Sosnowca, gdzie p. Dehnel, sztygar, wydawał dla nas dynamit w kopalni „Saturn”. Pp. Dehnelów znałam dawniej, przenocowałam u nich, a na drugi dzień wyruszyłam z dynamitem w podróż powrotną. P. Dehnel swoimi końmi odwiózł mnie na stację. Dynamit miałam w pasie na sobie. W gorący dzień dynamit na mnie rozgrzał się. Bałam się, że spowoduje wymioty. Wzięłam więc walizkę do ubikacji, zdjęłam pas i włożyłam go do walizki. Poczułam wielką ulgę. Przedział był pusty; walizkę położyłam na półkę i sama zaczę­łam czytać książkę. Tuż przed ruszeniem pociągu weszło do wagonu dwóch mężczyzn, z dość licznym bagażem; szczęśliwie walizki nie musiałam ruszać. Dzień był gorący i wkrótce monotonny ruch pociągu ukołysał mnie do snu.
Zbudził mnie wstrząs zatrzymującego się pociągu na jakiejś stacji. Instyn­ktownie spojrzałam w górę na półkę: mojej walizki nie było! Serce zabiło mi niespokojnie na myśl, że mogli to być szpicle, którzy śledzili mnie w Sosnowcu i teraz zabrali mi walizkę. Przeszło mi przez myśl, że za chwilę mogą mnie aresztować. Na moment straciłam panowanie nad sobą. Porwała mnie dzika chęć ucieczki, gdziekolwiek, byle przed siebie, byle znaleźć się poza stacją. Ale widok cudzej walizki na półce, podobnej do mojej, choć nieco większej, trochę mnie uspokoił. Wskazywało to, że byli to zwykli pasażerowie, którzy przez pomyłkę zamienili walizki. Nadszedł konduktor. Wyjaśniłam co się stało.
- A tak, wiem, gdzie są ci panowie - odparł. - Prosili mnie, żebym znalazł im miejsca w przedziale dla palących. Sam im przenosiłem bagaż. Ale musi pani się śpieszyć, bo oni wysiadają na tej stacji.
Porwał walizkę i popędził przez korytarz. Biegłam za nim, z gorącą nadzieją, że nie będzie za późno. Może jeszcze nie otworzyli walizki, może nie spostrzegli omyłki!
W przedziale dla palących obu tych pasażerów nie było. Rzuciłam się do okna i ku radości zobaczyłam nieznajomych na peronie. Właśnie zmierzali ku wyjściu, obładowani walizkami, między którymi była i moja. Wyrwałam konduktorowi ich walizkę z ręki i choć w tej chwili pociąg ruszył, wyskoczy­łam na peron. Szczęśliwie nawet nie upadłam. Za moment miałam swój skarb z powrotem nienaruszony. Pojechałam do Wilna następnym pociągiem.
Lutze-Birk wydzierżawił domek nad rzeką, na zakręcie, udając zamiłowa­nego rybaka. Zamieszkał tam z Cezaryną Kozakiewiczówną, malarką; uda­wali oni małżeństwo. To zamiłowanie do rybołówstwa pozwalało mu na posiadanie łodzi i dawało pretekst do częstych wyjązdów z Wilna.
Pani Hellman z rzekomym synem, Momentowiczem wynajęła mieszkanie w Wilnie, które miało służyć nam za główną kwaterę. P. Hellman była żoną powstańca z 1863 r. Jej rodzony syn miał również brać udział w napadzie. Była to osoba przez wszystkich serdecznie kochana, a ona ze swej strony otaczała nas opieką jak własne dzieci. Szczególnym jej faworytem był Pił­sudski; dogadzała mu jak mogła, troszczyła się o niego i przygotowywała jego ulubione potrawy, ilekroć znalazł się w Wilnie. Dwie inne kobiety, biorące udział w napadzie, to pani Prystor i Cezaryna Kozakiewicz, która znalazła się potem wśród trzech osób aresztowanych po napadzie.
W Warszawie Czesław Świrski robił wywiad na pociąg, którym przewo­żono pieniądze (podatki z Królestwa) do Rosji.
Piłsudski, Prystor i ja robiliśmy to samo w Wilnie, obserwując pociągi ze strażą wojskową.
Dokładnie poznałam wszystkie ścieżki w lesie, prowadzące z Wilna do Bezdan. Prawie wszystkich bojowców oprowadzałam po nich.
W lipcu przeniosłam się z mieszkania u policjanta do domu we wsi Jedlinka, położonej o kilkadziesiąt wiorst od Bezdan. Sprawdzałam w tere­nie, czy wszystkie drogi w rejonie Bezdan są na mapie i sprawdzałam, czy drogi naznaczone na mapie sztabowej są prawidłowo oznaczone od Jedlinki w stronę Bezdan. Okazało się, że mapy strategiczne rosyjskie były niedokła­dne. Poprawiłam, gdzie mogłam. Mapa ta miała służyć Piłsudskiemu i Momentowiczowi przy wycofaniu się na Jedlinkę.
Przy końcu lipca przygotowania były już prawie ukończone. Ustalono prowizoryczną datę napadu. Całą okolicę dokoła Bezdan poznaliśmy tak dokładnie, że w lesie, przez który mieliśmy uciekać, nie było ścieżki ani jednego niemal drzewa, których byśmy nie znali.
Początkowy plan przewidywał, że ja mam czekać na rzece w łódce, którą po zamachu uciekniemy w dół rzeki w ciemnościach. Później uznano, że byłoby to zbyt niebezpieczne; postanowiono uciekać przez las na bryczce. Las był gęsty, co utrudniało niezmiernie ewentualny pościg, zwłaszcza, jeżeli każdy pojedzie w inną stronę. Kupiliśmy więc konie, które stanęły w stajni znajomego weterynarza, Bakuna, sympatyka partii. Doglądał ich młody stu­dent politechniki lwowskiej Sawa-Sawicki, od niedawna członek PPS-Fr.R. Walczył on później w legionach i w wojsku polskim dosłużył się stopnia pułkownika. Czesław Świrski, student warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych pochodził ze starej rodziny arystokratycznej, książęcej. Do Bojówki pchnął go nie tylko patriotyzm, ale i światopogląd społeczno-polityczny. Bezdany były jego pierwszą poważniejszą akcją bojową. Dla niego zakończyła się tragicznie, bo został później aresztowany. Skazano go na śmierć i z dużym trudem zdołano uzyskać zamianę tego wyroku na dożywotnią katorgę. Do aresztowania doszło na skutek zdrady jednego z uczestników napadu.
Był w bojówce młody robotnik, nie bardzo wykształcony, ale oczytany, świetnie grający na skrzypcach, interesujący się sztuką i nieprzeciętnie inte­ligentny. Naturę miał wrażliwą, wyobraźnię bujną, lecz jak się okazało, brakowało mu woli i siły charakteru. Aresztowany po Bezdanach, początko­wo odpowiadał milczeniem na zwykłe w takich wypadkach propozycje wy­dania nazwisk swych towarzyszy w zamian na lekki wyrok. Nie potrafił jednak zachować milczenia pod nahajką: zdradził Świrskiego.
Świrski, aresztowany, badany i skonfrontowany ze zdrajcą nie wydał nikogo. Poszedł na katorgę, z kajdanami na rękach i nogach, z żelaznym ciężarem u pasa. Robotnik został zesłany na Syberię.
Minęły lata. Skończyła się wojna i Rosjanie zwalniali więźniów politycz­nych. Z Syberii ruszył strumień ludzi o siwych włosach, lecz wciąż młodych twarzach, oszołomionych nową rzeczywistością. Wrócił i książę Świrski. W Warszawie, gdy Piłsudski był Naczelnikiem Państwa, Świrski był jego adiu­tantem.
Kilka lat później i ów zdrajca znalazł się w Warszawie. Bezrobocie było u szczytu. Drzwi jego dawnych towarzyszy były przed nim zamknięte. Jeden Świrski go nie potępił. Usłyszawszy, że szuka na próżno pracy, posłał po niego i dał mu zajęcie u siebie w biurze, jako woźnego.
Kozakiewiczówna była aresztowana znacznie później. Wydał ją ten sam robotnik. Stanisław Patek i pani Stefania Sempołowska dokazywali cudów, aby zmienić karę śmierci na dożywotnią katorgę. Wróciła ona z zesłania do Niepodległej Polski. Walery Sławek, jeden z przyjaciół Piłsudskiego znalazł się w napadzie bezdańskim dopiero na krótko przed samą akcją. Miał bliznę na twarzy, która każdemu rzucała się w oczy, co oczywiście narażało go na tym większe niebezpieczeństwo. Sławek był bardzo pięknym mężczyzną, o aksamitnych, czarnych oczach. Dwa lata przedtem przypadkowy wybuch bomby zniekształcił mu częściowo twarz. Ten wypadek wywarł na niego tak duże wrażenie, że unikał ludzi, nawet swych dawnych towarzyszy. Był prze­konany, że nie jest zdatny do żadnej akcji konspiracyjnej, politycznej ani bojowej. Dopiero kiedy Piłsudski, chcąc mu dodać wiary w przyszłość, zwró­cił się do niego z propozycją ó<wzięcie udziału w napadzie, Sławek otrząsnął się z depresji. Po Bezdanach wrócił do czynnego życia politycznego, odzna­czając się wielkimi zdolnościami organizacyjnymi, śmiałością koncepcji i nie­poszlakowanym charakterem do końca życia.
O sprawie bezdańskiej napisano sporo, a jeszcze więcej o niej mówio­no; rzadko jednak robiono to ze znajomością faktów i szczegółów. Byli nawet tacy, którzy uważali ją za pożałowania godny epizod w pracy Pił­sudskiego i twierdzili, że on sam miał nieraz żałować podjęcia tej akcji; by­łam nieraz ubawiona stosunkiem do tej sprawy ze strony ludzi, którzy ze mną o niej rozmawiali. Najczęściej nie wiedzieli co o niej sądzić, ale z ich słów przebijał mimowolny stosunek jak do czegoś, co ma posmak jakiejś awantury.
Akcja bezdańska była typową akcją dywersyjną na tyłach wroga. Koncen­tracja była tu dokonywana na obcym dla uczestników terenie (prócz pp. Prystorów) i była bardzo skomplikowana. Cofanie się odbywało się przez trzy zabory w warunkach niezmiernie trudnych. „Pod Bezdanami uczestnicy akcji musieli ujawnić olbrzymią sumę sprytu, orientacji i panowania nad sobą” - pisał Piłsudski.
Do Bojówki należeli ludzie z różnych warstw i zawodów - stanowili oni przekrój partii. A więc, byli między nimi towarzysze z rodzin ziemiańskich, lekarze, robotnicy, studenci, inżynierowie, rzemieślnicy i urzędnicy. Pozycja społeczna, czy pochodzenie nie dawały oczywiście żadnych przywilejów. Wszyscy ponosili jednakowe mniej więcej ciężkie obowiązki i narażeni byli na te same niebezpieczeństwa. Były nimi: więzienie, zesłanie, katorga, lub śmierć. Z takich ludzi rekrutowała się także grupa bezdańska. Koszty pod­róży i wydatków związanych z akcją zostały pokryte z funduszów partyjnych. 200 000 rubli, któreśmy wówczas zdobyli, poszło na zakup broni, szkolenie przyszłych oficerów i uwalnianie więźniów, członków PPS - Frakcji Rewo­lucyjnej.
Na kilka godzin przed atakiem Piłsudski napisał następujący list do swego bliskiego znajomego, Feliksa Perlą, w tym czasie redaktora Robotnika:
„Do Felka
lub tego, co mój nekrolog pisać będzie.
Mój drogi! Niegdyś obiecywałeś mi, że napiszesz śliczny nekrolog, gdy diabli mnie wezmą. Teraz, gdy idę na wyprawę, z której może nie wrócę, posyłam Ci swoją kartkę, jako nekrologiście, z małą prośbą. Nie idzie mi, naturalnie, o to, bym ci miał dyktować ocenę mojej pracy i życia - nie! - masz pod tym względem zupełną swobodę, proszę tylko o to, byś nie robił ze mnie »dobrego oficera« lub mazgaja i sentymentalistę..., tj. człowieka poświęcenia, rozpinającego się na krzyżu dla ludzkości, czy czego tam. Byłem do pewnego stopnia takim, lecz było to za czasów młodości górnej i chmu­rnej. Teraz nie, to minęło bezpowrotnie - te mazgajstwa i krzyżowanie się dokuczyło mi, gdym na to u naszych inteligentów patrzył - takie to słabe i beznadziejne! Walczę i umrę jedynie dlatego, że w wychodku, jakim jest nasze życie, żyć nie mogę, to ubliża - słyszysz! - ubliża mi, jako człowiekowi z godnością nie niewolniczą. Niech inni się bawią w hodowanie kwiatów czy socjalizmu, czy polskości, czy czego innego w wychodkowej (nawet nie klo­zetowej) atmosferze - ja nie mogę! To nie sentymentalizm, nie mazgaj- stwo, nie maszynka ewolucji społecznej, czy co tam, to zwyczajne człowie­czeństwo. Chcę zwyciężyć, a bez Walki i to walki na ostre, jestem nie zapa­śnikiem nawet, ale wprost bydlęciem, okładanym kijem czy nahajką. Rozu­miesz chyba mnie. Nie rozpacz, nie poświęcenie mną kieruje, a chęć zwycię­żenia i przygotowania zwycięstwa.
Ostatnią moją ideą, której nie rozwinąłem jeszcze nigdzie, jest koniecz­ność w naszych warunkach wytworzenia w kążćiej partii, a tym bardziej naszej, funkcji siły fizycznej, funkcji, że użyję tak nieznośnego dla uszu »humanitarystów« określenia (histeryczne panny, nie znoszące drapania po szkle, ale znoszące pranie ich po pysku) funkcji przemocy brutalnej. Tę ideę chciałem przeprowadzić w swojej działalności ostatnich lat i przyrzekłem sobie, że albo swoje zrobię, albo zginę. Zrobiłem już dosyć dużo w tym kierunku, ale za mało, by móc wypocząć na laurach i zająć się serio przy­gotowaniem bezpośrednim do walki, i teraz stawiam siebie na kartę.
I jeszcze parę słów o tym. Wiesz, że jedynym wahaniem moim jest, że oto ja zginę przy ekspropriacji i ten fakt chcę wyjaśnić. Pierwsze - to nie sentymentalizm. Tylem ludzi na to posyłał, tyłem przez to posłał na szubie­nicę, że w razie, jeśli zginę, to będzie naturalną dla nich, dla tych cichych bohaterów, satysfakcją moralną, że i ich wódz nie pogardził ich robotą, nie posyłał ich jedynie jako narzędzia na brudną robotę, zostawiając sobie czy­stą. To raz. Drugie - to surowa konieczność. Moneta! niech ją diabli wezmą, jak nią gardzę, ale wolę ją brać tak, jak zdobycz w walce, niż żebrać o nią u zdziecinniałego z tchórzostwa społeczeństwa polskiego, bo przecie jej nie mam, a mieć muszę dla celów zakreślonych. Chcę właśnie sotyą, którego nazywano i szlachetnym socjalistą, i człowiekiem, o którym nawet wrogowie paskudztwa głośno nie powiedzą, człowiekiem zresztą, który ma trochę za­sługi w kulturze ogólnonarodowej, podkreślić tę gorzką bardzo prawdę, że w społeczeństwie, które walczyć o siebie nie umie, które cofa się przed każdym batem, spadającym na twarz, ludzie ginąć muszą nawet w tym, co nie jest szczytnym, pięknym i wielkim. No, to tyle.
A teraz buzi, chłopcze, Tobie i wszystkim Wam, starzy druhowie, z którymi się przemarzyło tyle, przeżyło jeszcze więcej i kochało się dobrze.
Twój i ich
Ziuk”.
W piątek, 18 września na osiem dni przed napadem, zebraliśmy się u pani Hellmanowej, na skutek kryzysu finansowego. Przygotowania do akcji zabrały więcej czasu niż przypuszczaliśmy i niektórzy z nas nie mieli środków do życia. Piłsudski zaproponował, byśmy podzielili równo pomiędzy siebie, to czym jeszcze każdy dysponował i pierwszy opróżnił swoje kieszenie. Gdy inni uczynili to samo, każdemu wyliczył równą sumę, a tylko sobie i mnie nie dał nic. Wilno było jego rodzinnym miastem, w którym miał wielu przyjaciół, a ja postanowiłam sprzedać swój złoty zegarek.
Wieczorem 26 września sześciu ludzi ze Sławkiem na czele wsiadło do pociągu idącego przez Bezdany. Mieli oni zająć się eskortą wagonu pocztowego, podczas gdy reszta zamachowców dotarła do Bezdan w pojedynkę lub parami, czekając tam na pociąg. Jeden z nich, Franciszek Gibalski, zabawiał się flirtem z jakąś Żydóweczką, drugi chrapał na ławie, udając pijanego. Piłsudski i Prystor przygotowali petardy. Jerzy Sawicki czekał z bryczką obok stacji. Ja i Prystorowa czekałyśmy na nich w dwóch oddziel­nych chatach, wynajętych na letnisko. Prystorowa w Borkach, ja w Jedlince. Gdy tylko pociąg wtoczył się na stację, atakujący otoczyli go ze wszystkich stron. Nastąpiła krótka wymiana strzałów, jeden żołnierz został zabity, pięciu było rannych. Moment zaskoczenia wykorzystany został w stu procentach; Sławek ze swymi ludźmi rozbroił eskortę w mgnieniu oka. Pasażerów i urzędników kolejowych pilnowano pod rewolwerami, przecięto druty telefo­niczne i zablokowano sygnały. Piłsudski, Arciszewski i Prystor weszli do wagonu pocztowego, rozwalili dynamitem żelazne skrzynie i załadowali pie­niądze w worki. W oddali dał się słyszeć odgłos drugiego pociągu. Czasu już wiele nie było. Skoczyli na bryczkę i cwałem ruszyli w las. Tam rozdzielili się. Arciszewski i Prystor poszli do Borek. Piłsudski i Momentowicz z naj­cięższymi walizami po długiej i niebezpiecznej jeździe dotarli do chaty w Jedlince, gdzie czekałam na nich.
Wedle planu, każdy miał udać się w inną stronę. Sławek z dwoma towa­rzyszami ruszył do Krakowa. Kilku innych z Lutze-Birkiem łodzią skierowało się na Rygę. Piłsudski i ja po dwóch dniach mieliśmy udać się do Kijowa. Przedtem jednak trzeba było zabezpieczyć pieniądze. Część musieliśmy prze­słać od razu Centralnemu Komitetowi na łapówki dla urzędników rosyjskich, aby uzyskać zwolnienie pewnych towarzyszy z aresztu. Resztę trzeba było ukryć w okolicy, aż do czasu kiedy czujność policji zmaleje i wtedy przewieźć pieniądze tam, gdzie ich było brak.
Następnego dnia, Piłsudski, ja i Momentowicz zakopaliśmy worki w kilku miejscach w lesie. Piłsudski sam zawiązał mocno każdy worek, przed zasy­paniem go ziemią.
- Musi być dużo pieniędzy - rzekłam. - Worki takie ciężkie.
- To nie pieniądze - odpowiedział powoli. - To są książki o taktyce i dzieła, które nam dadzą siłę. To jest wolność tych, co dzisiaj są niewolnika­mi...
Następnego dnia pojechaliśmy do Kijowa. Pieniądze, które nie zostały zakopane podzieliliśmy na dwie części. Jedną zabrał Prystor i Arciszewski do Rosji, gdzie grube banknoty łatwiej było zmienić, drugą Piłsudski i ja zabraliśmy do Kijowa. Paczki banknotów ukryliśmy na sobie. Na wszelki wypa­dek, gdyby nas rewidowano, mieliśmy z sobą cyjanek potasu. Słyszałam, jak wali mi serce, kiedy weszliśmy na peron; Piłsudski był zupełnie spokojny. Momentowicz był w mundurze oficera rosyjskiego. Dokoła mówiono tylko o Bezdanach. Na stacji kręciło się mnóstwo policji i wojska, a co chwila zaczepiano kogoś, aby dokonać rewizji. Mieliśmy szczęście, nikt nas nie zaczepiał. Dojechaliśmy razem do Lidy. Z Lidy Momentowicz pojechał do Krakowa. Kupiliśmy bilety do Charkowa. Na jednej ze stacji węzłowych zmieniliśmy kierunek, kupując bilety do Kijowa, dokąd dojechaliśmy bez żadnych przeszkód. W Kijowie czekali na nas pp., Prystorowie, Arciszewski z bratem, „Sokół” i „Franek” Gibalski. W hotelu liczyliśmy złote pieniądze. Był również Piłsudski i ja. Obserwowałam liczących złoto. Nie robiło ono na nikim najmniejszego wrażenia.
Piłsudski wyjechał do Galicji, Arciszewski z bratem, Gibalskim i „Soko­łem” okólnymi drogami przez Rosję przedostali się do Galicji. Prystorowie przez pewien czas ukrywali się w Rosji, a później wycofali się również na teren Galicji. Lutze-Birk ze swoimi ludźmi wycofał się do Rygi.
Ja część złota wywiozłam do sympatyków PPS-Fr.R. pod Charków. By­łam bardzo zmęczona, odpoczęłam u nich parę dni. Nie pamiętam nazwiska tych państwa. Mieli bardzo duży dom, liczną rodzinę, jadalny pokój z oknami na przestrzał zastawionymi różnymi roślinami. Do stołu zasiadało kilkanaście osób, częstowano mnie kaszą kukurydzianą, którą jadano tam prawie co dzień, jak u nas kartofle. Odpoczywałam w gościnnym pokoju jasno bielo­nym. Na kominku paliła się w dzień i w nocy wielka kłoda drzewa.
Sympatycy PPS-Fr.R. bez żadnego sprzeciwu zgodzili się na przechowanie pieniędzy przez pewien czas. Było to złoto w paczce, którą im doręczyłam. Podziwiałam zawsze odwagę sympatyków, którzy bardziej byli narażeni na niebezpieczeństwo, niż zwykli członkowie. W razie aresztowania dowody rzeczowe były przy nich.
Wróciłam do Kijowa, odebrałam od Władysława Mecha resztę pieniędzy i pojechałam do Korosteń do siostry Ziuka, która była nauczycielką we dworze. Administrowali majątkiem dwaj panowie, sympatyzujący z ruchem rewolucyjnym. Siostry Ziuka nie zastałam, bo pojechała z wizytą do znajo­mych, którzy mieszkali w odległości przeszło 100 mil. Pojechała do nich końmi. Byłam znowu w kłopocie, co robić? Powiedziałam panom administra­torom, że mam polecenia ustne od jej brata i że muszę je zakomunikować jej osobiście. Panowie administratorzy zaproponowali mi, abym została i zaczekała na jej powrót. Nie miałam innego wyjścia, skorzystałam z propo­zycji i zabawiłam tam dwa dni. Skazana byłam na samotność, ponieważ obaj ci panowie zajęci byli cały dzień, a tylko wieczory mieli wolne. Włó­czyłam się po lasach, którymi otoczony był dwór. Lasy były cudowne, pod­szyte żółtymi azaliami, które w jesieni nabrały cudownej purpurowej barwy. Gdy azalie te kwitną, wydzielają aromatyczną woń, która jest szkodliwa dla krów. W czasie kwitnienia krowy nie są wpuszczane do lasu na pastwiska. Nareszcie po dwóch dniach wróciła Ludka, najmłodsza siostra Ziuka. Pozo­stawiłam u niej swój bagaż i wolna wróciłam do Kijowa, a stamtąd przez Podwołoczyska do Lwowa.
Po dwóch miesiącach wróciłam do Bezdan po resztę pieniędzy, zajecha­wszy po drodze do Suwałk, aby odwiedzić ciotkę Marię, która była chora. Miasteczko nic się nie zmieniło od czasu mego wyjazdu. Zobaczyłam te same doły i te same kałuże na głównej ulicy, krzyż kryształowy błyszczał na cerkwi w bladym listopadowym słońcu. Ciotka Maria wyglądała o wiele starzej. Jej uczucia do mnie nie uległy zmianie. Troszczyła się, czy mam ciepłą bieliznę i karmiła mnie tak, jakbym od roku nic nie jadła. Oczywiście musiałam opowiedzieć wszystko o sobie; a gdy doszłam do historii bezdań- skiej, zmartwienie odbiło się na jej twarzy. Nie chodziło jej wcale o moralną stronę akcji, bo to rozgrzeszał patriotyzm. Chodziło jej o coś zupełnie inne­go-
- Zostaw te sprawy mężczyznom - prosiła - masz swój zawód, możesz dobrze zarabiać i pomagać partii pieniężnie. Wszystko inne nie jest zajęciem dla kobiety.
Była tak bardzo zmartwiona, że musiałam ją jakoś pocieszyć. Był tylko jeden argument:
- A czy Ciocia wie, spytałam, że Babcia w młodości też by zrobiła to samo? A Ciocia sama przecież wybierała się do pracy w Czerwonym Krzyżu, gdy wybuchnie powstanie?
Przez chwilę panowała cisza i widziałam, że ciotka głęboko zastanawia się nad moimi słowami. Po chwili podniosła twarz rozjaśnioną uśmiechem:
- Tak, masz rację - westchnęła z ulgą.
I na tym sprawa się skończyła. Babka raz jeszcze zwyciężyła; tym razem zza grobu. Na drugi dzień rano ciotka pobłogosławiła mnie na drogę, - jechałam znowu do Bezdan. Nie ujrzałam jej już więcej. Ciotka miała zamiar odwiedzić mnie we Lwowie. Niestety, wybuchła wojna. Ciotka z siostrami wyjechała do Orła i tam umarła.
Z Suwałk pojechałam do Wilna. Tam dowiedziałam się od brata Piłsud­skiego, Jana, że - według informacji z policji - na stacji Jaszuny już przy­gotowano zasadzkę na mnie, że policja oczekuje mego powrotu. Musiałam więc trafić do miejsca zakopanych pieniędzy od strony następnej stacji. Między obu stacjami mieszkała dobra znajoma Ziuka, właścicielka małego mająteczku, adres jej otrzymałam przed wyjazdem na teren wileński i z nią miał mnie skomunikować Jan Piłsudski. Nazywała się ona Aniuta Mielniko- wa i była członkinią partiii. Po zobaczeniu się z nią w Wilnie postanowiłam, że na stacji Bieniakonie spotkamy się z Sawickim i stamtąd pojedziemy jej bryczką do lasu, omijając niebezpieczną stację. Aniuta powiedziała swojej gospodyni, że wyjeżdża, aby odwiedzić grób matki.
Jechałyśmy cały dzień. Na miejscu stanęliśmy o zmierzchu. Przywiąza­wszy konia do drzewa, puściliśmy się ostrożnie w głębie ciemnego lasu. Z trudem znaleźliśmy oznaczone miejsca i zaczęliśmy kopać. Ziemia była zu­pełnie zmarznięta. Po dwóch godzinach pracy odkopaliśmy tylko dwie trzecie pieniędzy. Pot lał się z nas strumieniami, nie mieliśmy już sił. Sawicki zaproponował, byśmy wróciły z tym co mamy do domu, a on prześpi się u znajomego chłopa we wsi, rano wykopie resztę i inną drogą pojedzie do Krakowa. Było to najlepsze wyjście z sytuacji. Przenieśliśmy pieniądze prze­sypane w walizki na oryczkę. Ale po kilku kilometrach koń odmówił posłu­szeństwa i nie byloj innego wyjścia jak iść pieszo dla zmniejszenia ciężaru. Szkapa wlokła się krok za krokiem, a my modliłyśmy się, by nie padł. Bo cóż byśmy zrobiły same, w nocy, z dala od domu, z wozem pełnym srebra. Po kilku godzinach marszu na przenikliwie zimnym wietrzej po wyczerpują­cym kopaniu w lesie, dostałam halucynacji. Złapałam za rękę swą towarzy­szkę, pokazując że stado wilków jest przed nami. Na szczęście ona miała więcej sił ode mnie i jej spokojny głos przywrócił mi przytomność. Zanim dobiłyśmy do domu, kilka razy jeszcze doznałam podobnych omamień. Przez wiele lat nie mówiłam o tych przeżyciach nikomu, w obawie, że może napra­wdę mam początki obłędu. Dopiero, gdy zdradziłam się z tym przed znajo­mym lekarzem, ten uspokoił mnie, zapewniając, że w chwilach wielkiego wyczerpania często dochodzi do halucynacji.
Prawie całą noc szłyśmy pieszo, aby ulżyć ciężaru koniowi, siadałyśmy na bryczkę wówczas, gdy przejeżdżałyśmy przez osiedla; koń doszedł do domu ostatkiem sił i padł na podwórku ze znużenia. Ściągałyśmy z wielkim trudem walizy z bryczki, maskując wysiłek, aby nikt nie zauważył niezwykłe­go ich ciężaru. Nareszcie byłyśmy w domu. Ale dla mnie nie był to jeszcze koniec. Posiliwszy się i odpocząwszy w ciągu dnia przeładowałam walizki, a wieczorem fornal odwiózł mnie wozem na stację. Z ulgą wyjeżdżałam, bo przed wyjazdem dowiedziałam się, że koń nie przypłacił życiem swego udziału w mojej bezdańskiej wyprawie. Na stacji poczułam się znowu śmier­telnie zmęczona. Zmęczenie było tak duże, że w telegramie do Kijowa przepuszczałam litery w słowach. Zwrócono mi jako niezrozumiały; to mnie ocuciło. Napisałam inny prawidłowo i bez żadnych już dalszych przygód dojechałam do Kijowa.
W Kijowie skomunikowałam się z Władysławem Mechem, który był członkiem PPS-Fr.R. i za paszportem austriackim pojechaliśmy do Galicji. Pieniądze, które miałam przywiozłam spod Bezdan na sobie w pasie. P. Mech mógł zabrać więcej, ponieważ był dość tęgi. Szczęśliwie przejechaliśmy granicę. Pan Mech został we Lwowie, skąd musiał zaraz wracać do Kijowa do swojej pracy biurowej i do rodziny. Ja odwiozłam swój bagaż do Krakowa
i wręczyłam Jędrzejowskiemu - „Bajowi”.
Od niego dowiedziałam się, że Sawa-Sawicki szczęśliwie dojechał do Krakowa.

Zdjęcia przedwojennych Bezdan ze zbiorów NAC:












Źródło: Aleksandra PIŁSUDSKA "Wspomnienia" Warszawa 1989
Narodowe Archiwum Cyfrowe
© zdjęcia z wakacji

czwartek, 6 sierpnia 2015

Pomorska strażnica - zamek w Drahimiu...




SKARBY ZAMKU DRAHIMSKIEGO.

Zamek drahimski przez kilka wieków stał na straży północno-zachodnich granic Rze­czypospolitej. Wiek XVII jednak przyniósł poważne zmiany w układzie sił politycznych i militarnych nad południowym Bałtykiem. W roku 1637 zmarł ksią­żę Bogusław XIV, ostatni władca Pomorza Zachodniego, i państwo jego rozpadło się: część zachodnią wraz ze Szczecinem oraz wyspami Rugią, Uznamem i Wolinem zagarnęła Szwecja, natomiast reszta ziem pomorskich stała się łupem Brandenburgii. Polska, zajęta wojną z Moskwą, a następnie z Kozakami i Turcją, nie miała siły ani możli­wości, by wystąpić w obronie grabionego Pomorza.
Zemściło się to straszliwie na Rzeczypospolitej, gdyż Szczecin stał się wkrótce główną bazą wypadową króla szwedzkiego, Karola Gu­stawa, przy organizowaniu najazdu na Polskę, znanego w naszej hi­storii pod mianem potopu. Wspomagał go w tym najeździe zdradziecki lennik Polski, Fryderyk Wilhelm Pruski.
Gdy jednak losy wojny zmieniły się, a Szwedzi zostali przepędzeni Fryderyk Wilhelm przeszedł na stronę Polski i ofiarował jej nawet pomoc finansową. Ale nie za darmo, zastrzegł sobie bowiem, iż w ra­zie nieoddania długu weźmie sobie w zastaw starostwo drahimskie. Polska, wyniszczona wieloma wojnami, nie była istotnie w stanie zwrócić na czas zaciągniętej pożyczki. Lecz starostą drahimskim był wówczas dzielny Jakub Potocki, który poprzysiągł, że póki żyje, zam­ku drahimskiego Brandenburczykom nie odda.
I słowa dotrzymał.
Podanie głosi, iż starosta drahimski przed śmiercią swoją kazał zebrać wszystkie skarby i kosztowności i zakopać je w ziemi. Ale gdzie ? — tego nikt nie wie.
Gdy wojska brandenburskie, na wieść o śmierci Jakuba Potockiego przystąpiły do szturmu na zamek, nieliczna załoga polska podpaliła drewniane zabudowania zamkowe i wycofała się oddając w ręce wroga tylko nagie mury forteczne. Skarby pozostały w ziemi.
W wiele lat później pewien mieszkaniec Czaplinka miał sen, iż skarby drahimskie zostały zakopane tuż przy bramie zamkowej. Wybrał się więc którejś ciemnej nocy i skarb odkopał. Ale nie umiał zachować tajemnicy, więc skarby przepadły, podobno jeszcze głębiej skryły się pod ziemię.
Z zamku drahimskiego przetrwały do dziś tylko ruiny i podanie
o nim. Głosi ono, iż skarby starościńskie spoczywają nadal w ziemi
i czekają na potomka w prostej linii Janka z Czarnkowa, pierwszego starosty drahimskiego. Potomek ten kiedyś tu przyjdzie, skarby wy­dobędzie i przekaże prawowitej władzy polskiej.













Źródło: Legenda Stanisława Świrko z "W krainie Gryfitów - podania, legendy i baśnie Pomorza Zachodniego" wyd. POZNAŃ 1986
© zdjęcia z wakacji