PODRÓŻ NA ZACHÓD.
Działo się to w roku 1931. Było nas trzech i mieliśmy razem sześćdziesiąt lat. Uznawany przez nas milcząco za przywódcę, tak jak przez większość członków naszego Klubu Włóczęgów, Robespierre, żylasty, sękaty, maszerował machając rękami jak wiatrak, pochylony w przód pod ciężarem plecaka. Nie pobłażał swemu zmęczeniu, gardził nim i zmieniał ciało w maszynę do pożerania kilometrów. Jego twarz, surowa, z łukowatym nosem, przypominała twarze mnichów na starych niemieckich drzeworytach. Słoń kołysał się z boku na bok jak wysoki i tłusty kaczor. Odczuwałem go dotykiem. Zarośnięty po szyję ciemną sierścią, był miły do szczypania i gniecenia, a jego wełnista czupryna dawała palcom wygodny uchwyt, kiedy tarzaliśmy się kiedyś na korytarzach szkoły, bo jeszcze stamtąd datowało się nasze koleżeństwo. Miał w sobie łagodność i troskliwość yidische mamme, może po matce Żydówce. Hodował, namawiając ją pieszczotami, żeby rosła, brodę, poza tym stale opadały mu spodnie, które trzymały się nie na pasku, ale, jak mawialiśmy z Robespierre’em, na „bożej woli”. Ja wyglądałem najwyżej na lat piętnaście — nad dziecinnością okrągłych policzków bardzo ubolewałem.
Reprezentowaliśmy trzy gatunki humoru: kostyczny, suchy Robespierre’a, ironiczno-dobrotliwy Słonia i mój, hałaśliwy. Humor, służył nam nieźle, kiedy chcieliśmy sponiewierać posiadaczy nielojalnych środków komunikacji.
Jeżeli mijał nas, rzadki zresztą w naszych okolicach, samochód, wzbijając kłęby, pyłu, śpiewaliśmy za nim pieśń-zaklęcie z życzeniem jak najszybszej porażki („Zatkał się samochód hardy” brzmiał refren).
Wtedy jednak, w czerwcu 1931 roku, po wiosennych egzaminach prawnych wyruszaliśmy poza nasze okolice i musieliśmy skorzystać z tak nielojalnego środka lokomocji jak kolej. Plan był następujący. Dojechać z Wilna do Pragi, tam kupić używane czółno kanadyjskie, bo sprzęt sportowy był w Czechosłowacji o połowę tańszy niż w Polsce, przetransportować czółno do Lindau w Bawarii nad Jeziorem Bodeńskim i stamtąd spłynąć jeziorem, Renem, dopływami Renu jak najbliżej Paryża, gdzie odbywała się nęcąca nas Wystawa Kolonialna. Plan ten zawdzięczaliśmy naszej miłości do map. Choć co prawda Vasco da Gama rozpoczynając swoją podróż do Indii wiedział więcej o morzach, przez które miał żeglować, niż my o naszej trasie.
Pierwszym miasteczkiem zachodnioeuropejskiego typu, jakie wypadło nam oglądać, był Litomyšl w Czechosłowacji, gdzie gościnnie nas podejmował poznany przypadkiem kapelusznik. W zachodniej części Polski mógłbym natrafić na podobne miasteczka, ale u nas takie zbiorowiska domów i ulic stanowiły tylko punkty handlowe dla dworów i wiosek, wyboiste bruki, kurz, brud, słoma i nawóz koński usposabiały do nich pogardliwie i mieszkańców wsi, i większych miast. Handlem zajmowali się tam staroświeccy Żydzi. Mój podziw dla czeskiej schludności i dla stopy życiowej naszego kapelusznika wyjaśnia w skrócie kompleks zachodni u wszystkich ludzi ze wschodu. Nasilenie jego co prawda nie jest równe. Miałem przypomnieć sobie Litomyśl w roku 1940, kiedy udając, że śpię, przysłuchiwałem się w rosyjskim pociągu rozmowie dwóch komisarzy o terytorium, jakie Związek Sowiecki pozyskał dzięki paktowi Mołotow-Ribbentrop. O najuboższych powiatach wymieniały wrażenia dwie Alicje w Krainie Czarów. Ale zdumienie ich nie było przyjazne. Mieszały się z nim zawiść i gniew.
Moja pierwsza zachodnioeuropejska stolica, Praga, odurzyła nas swoim powietrzem jak z pianki, pełnym śmie-chów i muzyki, winiarniami w wąskich uliczkach koło Hradczynu, tłumem w trampkach Baty, który wędrował w niedzielę za miasto, wioząc albo niosąc piłki, oszczepy i dyski. Mój pierwszy tłum nowoczesny. Afisze ogłaszały wszędzie, nie wiem czy film, czy sztukę,
Trampskie milováni, czyli że sportowa turystyka, jeszcze nie zmotoryzowana, należała już do stylu życia masy. Spędziłem w Czechosłowacji dwa tygodnie. Robespierre i Słoń ruszyli zaraz dalej, żeby przejść pieszo Alpy Bawarskie, ja zostałem, żeby doprowadzić do skutku kupno i ekspedycję czółna, które wypróbowaliśmy na Wełtawie. W ogrodach Pragi doznawałem znajomego głodu. Uczucie to można porównać tylko do fizycznego głodu, z tą różnicą, że jest nie do nasycenia. Żwir alej skrzypiał pod moimi stopami, mijałem całujące się pary, muzykę, szepty w zieleni, festyn gorącej, obejmującej się, czepiającej się siebie ludzkości, wyłączony z niej, a jednocześnie tak chciwy, że gotów byłem ją całą pożreć. Gdybym siedział na ławce ze swoją dziewczyną, przynależałbym do nich, ale oszukiwałbym tylko głód. W samotność wpychała mnie moja nieśmiałość, ale nie tylko. Moja żądza erotyczna sięgała dalej niż jakikolwiek obiekt, panseksualizm obejmował świat i nie mogąc być bóstwem albo olbrzymem, który świat wchłania, smakuje językiem, gryzie, mogłem brać go w uścisk tylko oczami. Zresztą jak wszystkie głody i ten rozpryskuje mi się teraz na granicy słów.
(Nie mogłem się wtedy spodziewać, jaka następna moja wizyta w Pradze, przeznaczona, czekała już w tych murach. Upływ czasu ani afery miłosne nic a nic nie miały j przytępić mojej pogoni za nieosiągalną ućztą panseksual- nego obrazożercy. Ale samolot z Londynu miał się zatrzymać w pustce białego lotniska. Padał śnieg. Był grudzień 1950 roku. Wielki drab z twarzą opryszka, w mundurze czeskiego Bezpieczeństwa, otworzył drzwi od kabiny i zażądał paszportów. Pusty także był dworzec lotniczy. Moje stąpania odzywały się echem. W jednym rogu stała grupka ludzi w ciemnych niezgrabnych ubraniach, szepcząc między sobą — jakaś delegacja czekająca na dostojnika. Na placu przed dworcem trzy zasypane śniegiem nuta i nuda bezludnej płaszczyzny. Wziąłem taksówkę. Plemię szoferów ma dar odgadywania, co i do kogo mówić wolno, przez pół godziny mój szofer wysypywał swoje lamenty i skargi na „nich”. Nie odpowiadałem. Z Pragi jechałem koleją do Warszawy, gdzie otyły Robespierre był wielkim stalinowskim biurokratą. Bezbarwne ulice, zmierzch, umieszczona na jakimś gmachu, wysoko nad miastem, świeciła olbrzymia czerwona gwiazda. Przechodnie szli szybko, ze spuszczonymi oczami.)
MOJA PODRÓŻ PO CZECHACH
Ach, ten poranek był optymistyczny
jak łza koniaku, albo lekki poród.
Z Pragi, w uśmiechach akacji żywicznych
podróżowałem wśród trzasku buforów.
Wełtawa szumiąc za mostów spiętrzeniem
pod wapieniami prycha biało-sina
i czułem w ustach leciutkie wzruszenie
ja, amalgamat Żyda i Litwina.
Tu nie dosięgną hitlerowskie pęta,
daleko Polska, gdzie też czasem biją.
O
laime mano, szczęście delikwenta!
(jednak pogodnie wspominałem i ją).
Tak uniesiony
vlakiem blyskavicznym
dym zobaczyłem. Stoi miasto Plzeń.
A pod tym miastem kopią robotnicy
rów dla szwadronu wypiętego w cień.
Źródła:
1) Czesław MIŁOSZ "Rodzinna Europa" Czytelnik Warszawa 1990
2) Czesław MIŁOSZ "Wiersze wszystkie" Wyd. Znak Kraków 2011
3) E. Poche J. Ehm "Prahou včerejška i dneška" Orbis Praga 1958