Popularne posty

środa, 24 września 2014

Czesława MIŁOSZA podróż do czeskiej Pragi.


PODRÓŻ NA ZACHÓD.

Działo się to w roku 1931. Było nas trzech i mieliśmy razem sześćdziesiąt lat. Uznawany przez nas milcząco za przywódcę, tak jak przez większość członków naszego Klubu Włóczęgów, Robespierre, żylasty, sękaty, maszero­wał machając rękami jak wiatrak, pochylony w przód pod ciężarem plecaka. Nie pobłażał swemu zmęczeniu, gardził nim i zmieniał ciało w maszynę do pożerania kilo­metrów. Jego twarz, surowa, z łukowatym nosem, przy­pominała twarze mnichów na starych niemieckich drze­worytach. Słoń kołysał się z boku na bok jak wysoki i tłusty kaczor. Odczuwałem go dotykiem. Zarośnięty po szyję ciemną sierścią, był miły do szczypania i gniecenia, a jego wełnista czupryna dawała palcom wygodny uchwyt, kiedy tarzaliśmy się kiedyś na korytarzach szkoły, bo jeszcze stamtąd datowało się nasze koleżeństwo. Miał w sobie łagodność i troskliwość yidische mamme, może po matce Żydówce. Hodował, namawiając ją pieszczotami, żeby rosła, brodę, poza tym stale opadały mu spodnie, które trzymały się nie na pasku, ale, jak mawialiśmy z Robespierre’em, na „bożej woli”. Ja wyglądałem najwyżej na lat piętnaście — nad dziecinnością okrągłych policz­ków bardzo ubolewałem.
Reprezentowaliśmy trzy gatunki humoru: kostyczny, suchy Robespierre’a, ironiczno-dobrotliwy Słonia i mój, hałaśliwy. Humor, służył nam nieźle, kiedy chcieliśmy sponiewierać posiadaczy nielojalnych środków komunikacji.
Jeżeli mijał nas, rzadki zresztą w naszych okolicach, sa­mochód, wzbijając kłęby, pyłu, śpiewaliśmy za nim pieśń-zaklęcie z życzeniem jak najszybszej porażki („Zatkał się samochód hardy” brzmiał refren).
Wtedy jednak, w czerwcu 1931 roku, po wiosennych egzaminach prawnych wyruszaliśmy poza nasze okolice i musieliśmy skorzystać z tak nielojalnego środka lokomo­cji jak kolej. Plan był następujący. Dojechać z Wilna do Pragi, tam kupić używane czółno kanadyjskie, bo sprzęt sportowy był w Czechosłowacji o połowę tańszy niż w Polsce, przetransportować czółno do Lindau w Bawarii nad Jeziorem Bodeńskim i stamtąd spłynąć jeziorem, Re­nem, dopływami Renu jak najbliżej Paryża, gdzie odby­wała się nęcąca nas Wystawa Kolonialna. Plan ten za­wdzięczaliśmy naszej miłości do map. Choć co prawda Vasco da Gama rozpoczynając swoją podróż do Indii wiedział więcej o morzach, przez które miał żeglować, niż my o naszej trasie.


Pierwszym miasteczkiem zachodnioeuropejskiego typu, jakie wypadło nam oglądać, był Litomyšl w Czechosło­wacji, gdzie gościnnie nas podejmował poznany przypad­kiem kapelusznik. W zachodniej części Polski mógłbym natrafić na podobne miasteczka, ale u nas takie zbiorowiska domów i ulic stanowiły tylko punkty handlowe dla dwo­rów i wiosek, wyboiste bruki, kurz, brud, słoma i nawóz koński usposabiały do nich pogardliwie i mieszkańców wsi, i większych miast. Handlem zajmowali się tam staro­świeccy Żydzi. Mój podziw dla czeskiej schludności i dla stopy życiowej naszego kapelusznika wyjaśnia w skrócie kompleks zachodni u wszystkich ludzi ze wschodu. Nasi­lenie jego co prawda nie jest równe. Miałem przypomnieć sobie Litomyśl w roku 1940, kiedy udając, że śpię, przy­słuchiwałem się w rosyjskim pociągu rozmowie dwóch ko­misarzy o terytorium, jakie Związek Sowiecki pozyskał dzięki paktowi Mołotow-Ribbentrop. O najuboższych po­wiatach wymieniały wrażenia dwie Alicje w Krainie Cza­rów. Ale zdumienie ich nie było przyjazne. Mieszały się z nim zawiść i gniew.


Moja pierwsza zachodnioeuropejska stolica, Praga, odurzyła nas swoim powietrzem jak z pianki, pełnym śmie-chów i muzyki, winiarniami w wąskich uliczkach koło Hradczynu, tłumem w trampkach Baty, który wędrował w niedzielę za miasto, wioząc albo niosąc piłki, oszczepy i dyski. Mój pierwszy tłum nowoczesny. Afisze ogłaszały wszędzie, nie wiem czy film, czy sztukę, Trampskie milo­váni, czyli że sportowa turystyka, jeszcze nie zmotoryzowana, należała już do stylu życia masy. Spędziłem w Cze­chosłowacji dwa tygodnie. Robespierre i Słoń ruszyli za­raz dalej, żeby przejść pieszo Alpy Bawarskie, ja zosta­łem, żeby doprowadzić do skutku kupno i ekspedycję czółna, które wypróbowaliśmy na Wełtawie. W ogrodach Pragi doznawałem znajomego głodu. Uczucie to można porównać tylko do fizycznego głodu, z tą różnicą, że jest nie do nasycenia. Żwir alej skrzypiał pod moimi stopami, mijałem całujące się pary, muzykę, szepty w zieleni, festyn gorącej, obejmującej się, czepiającej się siebie ludzkości, wyłączony z niej, a jednocześnie tak chciwy, że gotów by­łem ją całą pożreć. Gdybym siedział na ławce ze swoją dziewczyną, przynależałbym do nich, ale oszukiwałbym tylko głód. W samotność wpychała mnie moja nieśmia­łość, ale nie tylko. Moja żądza erotyczna sięgała dalej niż jakikolwiek obiekt, panseksualizm obejmował świat i nie mogąc być bóstwem albo olbrzymem, który świat wchła­nia, smakuje językiem, gryzie, mogłem brać go w uścisk tylko oczami. Zresztą jak wszystkie głody i ten rozpry­skuje mi się teraz na granicy słów.
(Nie mogłem się wtedy spodziewać, jaka następna moja wizyta w Pradze, przeznaczona, czekała już w tych mu­rach. Upływ czasu ani afery miłosne nic a nic nie miały j przytępić mojej pogoni za nieosiągalną ućztą panseksual- nego obrazożercy. Ale samolot z Londynu miał się za­trzymać w pustce białego lotniska. Padał śnieg. Był gru­dzień 1950 roku. Wielki drab z twarzą opryszka, w mun­durze czeskiego Bezpieczeństwa, otworzył drzwi od kabi­ny i zażądał paszportów. Pusty także był dworzec lotni­czy. Moje stąpania odzywały się echem. W jednym rogu stała grupka ludzi w ciemnych niezgrabnych ubraniach, szepcząc między sobą — jakaś delegacja czekająca na do­stojnika. Na placu przed dworcem trzy zasypane śniegiem nuta i nuda bezludnej płaszczyzny. Wziąłem taksówkę. Plemię szoferów ma dar odgadywania, co i do kogo mó­wić wolno, przez pół godziny mój szofer wysypywał swoje lamenty i skargi na „nich”. Nie odpowiadałem. Z Pragi jechałem koleją do Warszawy, gdzie otyły Robespierre był wielkim stalinowskim biurokratą. Bezbarwne ulice, zmierzch, umieszczona na jakimś gmachu, wysoko nad miastem, świeciła olbrzymia czerwona gwiazda. Przechod­nie szli szybko, ze spuszczonymi oczami.)



MOJA PODRÓŻ PO CZECHACH

Ach, ten poranek był optymistyczny
jak łza koniaku, albo lekki poród.
Z Pragi, w uśmiechach akacji żywicznych
podróżowałem wśród trzasku buforów.

Wełtawa szumiąc za mostów spiętrzeniem
pod wapieniami prycha biało-sina
i czułem w ustach leciutkie wzruszenie
ja, amalgamat Żyda i Litwina.

Tu nie dosięgną hitlerowskie pęta,
daleko Polska, gdzie też czasem biją.
O laime mano, szczęście delikwenta!
(jednak pogodnie wspominałem i ją).

Tak uniesiony vlakiem blyskavicznym 
dym zobaczyłem. Stoi miasto Plzeń.
A pod tym miastem kopią robotnicy
rów dla szwadronu wypiętego w cień.


Źródła:
1) Czesław MIŁOSZ "Rodzinna Europa" Czytelnik Warszawa 1990
2) Czesław MIŁOSZ "Wiersze wszystkie" Wyd. Znak Kraków 2011
3) E. Poche J. Ehm "Prahou včerejška i dneška" Orbis Praga 1958

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz